Nie zawsze marzyłem o pracy przy komputerze, przez długi czas chciałem być pisarzem. Ale już w podstawówce zmieniłem zdanie i od tamtej pory zmierzałem ku temu, czym się zajmuję na co dzień. Zrób sobie kawę i przygotuj na dłuższą lekturę.
Muzyka zawsze mnie kręciła, kilka lat uczyłem się nawet gry na pianinie. Kiedy więc w TA zobaczyłem reklamę rewelacyjnego programu muzycznego o nazwie Chaos Music Composer, to bez wahania kupiłem go przedsprzedaży. Na kasetę czekałem ponad miesiąc i kiedy już pełen rozczarowania odpuściłem sobie oczekiwanie, w skrzynce znalazłem grubo wypchaną szarą kopertę.
Odleciałem jak po wypaleniu bardzo dobrego towaru. Drżącymi rękami delikatnie zaniosłem pakunek do domu, rozpakowałem i włożyłem do magnetofonu. Przez cały czas wczytywania zahipnotyzowany patrzyłem w ekran telewizora. Chciałbym móc napisać, że nie oddychałem, ale przecież bym się udusił. Czułem się tak, jak podczas oglądania każdego odcinku Sondy poświęconego komputerom. I to był ostatni raz, kiedy tak się czułem z komputerowego powodu. Ani późniejsze wypasione programy (np. Quick Assembler) ani kolejne komputery PC już tak na mnie nie działały. Były już czymś zwyczajnym, codziennym. Chaos Music Composer był wtedy magiczny.
Pisałem więc kolejne programiki w BASIC-u i muzykowałem w CMC, wciąż dysponując jedynie magnetofonem. Kupowałem też gry z LK Avalon, ale granie nigdy nie było moim ulubionym zajęciem, co nie znaczy, że tego nie robiłem.
Nie były to dobre czasy dla legalnego oprogramowania. Quick Assemblera zdobyłem wymieniając się ze znajomym na Chaos Music Composer. Oczywiście kopia za kopię.
Zacząłem uczyć się języka, który chociaż był o wiele trudniejszy, to jednocześnie dużo bardziej efektywny i dawał takie możliwości, jakich nigdy bym nie osiągnął w BASIC-u. W nauce bardzo pomagały Tajemnice Atari z działami dotyczącymi programowania w Assemblerze i opisującymi Mapę Pamięci. Jeden z nich był zresztą prowadzony przez autora Quick Assemblera.
Początkowo szło ciężko, ale jakoś zaczynaliśmy się lubić (poza koniecznością wczytywania QA z kasety). Dlatego stosunkowo szybko kupiłem Atari Assembler Editor na cartidge’u. Był koszmarnie wolny podczas kompilowania (QA był naprawdę quick) i zapisu na kasetę, ale przynajmniej dostępny od razu po włączeniu komputera. Popełniłem w nim bardzo dużo drobnych programików użytkowych (głównie na własne potrzeby) oraz kilka prostych gier, które puściłem po znajomych.
W Tajemnicach Atari był między innymi dział Szósta Strona, w którym publikowano proste programy czytelników mieszczące się oczywiście na szóstej stronie pamięci komputera i mające nie więcej niż 256 bajtów. To bardzo niewiele, ale doskonale pozwalało nauczyć się optymalizacji.
Cóż mogłem więc popełnić znając moje zamiłowanie do muzyki i Chaos Music Composera? Oczywiście prosty program do grania. Co prawda początkowo nazywał się Music Keyboard, ale ktoś w redakcji postanowił go skrócić. Kłócić się nie zamierzałem, bo nagrodą było 300000zł (starych oczywiście, teraz to zaledwie 30zł), za które kupiłem sobie zegarek Casio. Ten służył mi wiernie przez ponad 14 lat i tylko raz wymieniałem w nim baterię, chociaż regularnie używałem światełka i budzika. Obecnie taki sprzęcik można kupić za 80zł, ale wątpię czy byłby tak samo solidny i trwały jak tamten.
Program pojawił się w TA 9/92 i to właśnie ten numer zachowałem sobie na pamiątkę.
Przyszła pora na przyspieszenie ładowania gier i programów, więc oddałem magnetofon do zainstalowania AST. W Lublinie chyba tylko to rozszerzenie było realizowane, bo mieli je wszyscy moi znajomi. Teraz wiem, że wcale nie było takie najlepsze.
Kupiłem kilka pirackich kaset z grami w tym trybie, kilka razy wymieniłem się ze znajomymi, ale nie szalałem po giełdach, jak inni. W większości przypadków byłem zawiedziony poziomem tych gier. Więc jeśli już miałem ochotę w coś pograć, to polowałem na oryginały z LK Avalon lub Mirage Software. A potem już na własne potrzeby przerabiałem je na tryb turbo. Tak samo zrobiłem z CMC i QA. Wciąż jednak brakowało mi stacji dysków.
Jak każdy gracz, w swojej karierze miałem kilka joysticków, bo te urządzenia były bardzo nietrwałe, zwłaszcza przy bardziej dynamicznych grach. Miałem oba modele widoczne poniżej. Ten pierwszy był wygodniejszy, ale bardzo szybko łamały się blaszki, więc zanim uzbierałem kasę na nowy, korzystałem z tego drugiego, którego kupiłem razem z komputerem. Tu dla odmiany po kilku latach połamałem drążek. Przez jakiś czas używałem samego „kikuta” wystającego z podstawki, ale w końcu zrobiłem coś w rodzaju prostego pada. Do kawałka deski przykręciłem blaszki z tego joysticka (te dla odmiany były chyba pancerne) i stary dzwonek do drzwi jako przycisk fire. Ta samoróbka służyła mi najdłużej.
Zdjęcia popełnił Caesar