Klienci bywają różni. Z jednymi współpraca przebiega szybko i bezproblemowo - są zadowoleni z każdego naszego pomysłu czy projektu, są otwarci na nasze propozycje i ufają naszemu doświadczeniu. Inni cały czas patrzą na ręce, kłócą się o każdy drobiazg i złotówkę a najlepiej sami by wszystko zrobili, tylko nie mają czasu albo Photoshopa. W zasadzie ilu klientów tyle indywidualnych podejść do zlecenia.
Klienci pochodzą z banku zdjęć Fotolia
Z czasem można sobie pozwolić na pewne wybrzydzanie i niektórym potencjalnym klientom odmówić współpracy, ewentualnie zaproponować taką stawkę, że jeśli klient się na nią zgodzi, to opłaci się przecierpieć jego farmazony. Na początku kariery trzeba jednak brać wszystko (no, może nie tak całkiem), kwestia tylko odpowiedniego zabezpieczenia interesów (umowa, zaliczka) i bieżącego pilnowania spraw. Bo może się okazać, że my spokojnie dłubiemy projekcik, szczęśliwi, że klient nie popędza, a on tymczasem od tygodnia ma już innego wykonawcę tylko „zapomniał” nas o tym powiadomić, nawet mimo wpłaconej zaliczki. Może to być sygnał dla nas, żeby podnieść ich wysokość.
Dobrze jest uświadomić sobie, że klient to też człowiek i nie należy go traktować jako naszego pana i władcę tylko dlatego, że przyniósł zlecenie. Nie jesteśmy jego pracownikami a tym bardziej niewolnikami. Raz mi się zdarzyła taka sytuacja i po gwałtownej wymianie zdań błyskawicznie zakończyliśmy współpracę.
Najlepiej jest współpracować na zasadzie partnerstwa. W końcu to dzięki naszej pracy klient odnosi korzyść, więc łaski nam nie robi. Zrozumienie tej prostej zasady to krok do stałej i owocnej współpracy, rozliczania ryczałtowego i wolnej ręki przy większości projektów. Dzięki obustronnemu szacunkowi klienci nie dzwonią w sobotę o 21, żeby przekazać superpilną poprawkę do ulotki, o której potem zapominają na kolejny tydzień :)
Kiedy już ustaliliśmy z klientem warunki, podpisaliśmy (lub nie) umowę, czas na przystąpienie do pracy. Każdy ma swój sposób na realizację projektu. Często jest to kombinowanie przy minimalnej ilości informacji od klienta, żeby tylko nie zawracać mu głowy dodatkowymi pytaniami. Mój sposób jest diametralnie inny. Wiem, że należę do mniejszości, bo nieraz klienci mi o tym wspominali, że ten czy tamten nie gadał tyle, tylko brał się do roboty. Tymczasem okazuje się, że mój sposób jest po prostu... szybszy. I nie powoduje frustracji przy dziesiątej wersji projektu, który nie trafił w gust klienta. Tzw. „wolna ręka” bardzo rzadko jest prawdą, bo okazuje się, że robimy kolejna wersję, a to „wciąż nie jest to”. Zazwyczaj klienci wiedzą czego chcą (a na pewno wiedzą, czego nie chcą), tylko nie chce im się tego przekazać i liczą, że się sami domyślimy.
Trzymajmy się harmonogramu prac i pilnujmy, żeby klienta nie ponosiło. Jeśli ustaliliśmy 2 korekty zbiorcze to niech to będą 2 korekty, ostatecznie 3, przy czym trzecia niech będzie szlifem a nie wywróceniem wszystkiego do góry nogami. I niech to będzie faktycznie ostateczna korekta, żeby nie wyszło znane chyba wszystkim „kółko graficzne”. Klientów trzeba też na bieżąco dokształcać. Może nie aż tyle, żeby kolejny projekt zrobił sam, ale żeby nie przysyłał zdjęć robionych komórką do umieszczenia na billboardzie. Ich pomysłowość nie ma w tym względzie praktycznie żadnych granic.
Jeśli myślicie, że skończony projekt i wystawiona faktura to już sama radość, to jesteście w błędzie. Często płatność trzeba jeszcze wyegzekwować. Mam kilku stałych klientów, który owszem płacą bez problemu, ale ZAWSZE muszę im wysłać e-maila ponaglającego. Nie wiem, czy mają taką zasadę, czy faktycznie zapominają, ale jeszcze się nie zdarzyło, żeby zapłacili w terminie.
A rok później dawno zapomniany klient i tak zadzwoni i powie, że mu się strona internetowa rozsypała i żąda darmowego serwisu...