Jeśli nie lubicie długich storytellingów, to po prostu wpiszcie w komentarzu tl;dr. Pozostałych zapraszam do zapoznania się z historią dziecka szczęścia. Ostrzegam, będzie długo, więc przygotujcie sobie jakiś popcorn i kawę, żeby nie zasnąć.
Zwłaszcza tych, którzy czegoś w życiu dokonali i odnieśli sukces (niekoniecznie finansowy). Może dlatego, że są to historie prawdziwe i pokazują, że zwycięstwo zwykłego człowieka to nie tylko domena bajek. Sam w ciągu kilku dni łyknąłem całą książkę o Jobsie, chociaż nie jestem zwolennikiem jego urządzeń a po lekturze mogę stwierdzić, że osobiście bym go nie polubił. Ale zaimponował mi determinacją.
Ale czy kogokolwiek zainteresuje historia niewydarzonego grafika, który chociaż jeszcze nie odniósł spektakularnego sukcesu, może z pełną odpowiedzialnością stwierdzić, że jest na dobrej drodze? Jeśli tak, to zapraszam do lektury.
Swoją drogą ten tekst już gościł na łamach bloga, ale postanowiłem go odświeżyć, bo trochę rzeczy się zmieniło i, jak to się mówi, pojawiły się nowe fakty. Poza tym pisanie sprawia mi frajdę.
Pierwsza z nich to dziecięce marzenia o pracy, którą wykonuję. Co prawda w podstawówce jeszcze nie mogłem wiedzieć, że kiedyś wszyscy będą mieli komputery w domu a ja będę zajmował się grafiką i internetami. Ale na pewno chciałem wykonywać jakiś wolny zawód i samemu sobie szefować. A to wszystko w czasach, kiedy w Polsce pojęcie „freelancingu” jeszcze (chyba?) nie istniało. Przynajmniej ja jeszcze długo o nim nie słyszałem.
Druga to niepokorność i niejako wiąże się z pierwszą. Nigdy nie tolerowałem żadnej władzy nade mną, zwłaszcza gdy ta była nadużywana. Panicznie bałem się też wezwania do wojska. I tu objawiło się właśnie moje szczęście (ale o tym jeszcze napiszę, więc nie przerywajcie czytania). Z drugiej strony cecha ta przysparzała mi też sporo kłopotów, głównie związanych z moją awersją do lizania dupy szefowi i klientom, przez co byłem po prostu zwalniany (o czym też za chwilę będzie). Za to zawsze niemal z marszu trafiałem w dużo lepsze miejsca. Ostatecznie wylądowałem u siebie i od prawie siedmiu lat jestem niezależny, a Klient jest partnerem biznesowym.
Trzecią rzeczą, chociaż to bardziej wada niż zaleta, była nieśmiałość. Uwierzylibyście, że wszystkie szkoły ukończyłem jedynie dzięki sprawdzianom pisemnym, bo przy ustnych odpowiedziach po prostu zamykałem się w sobie i słowa nikt ze mnie nie wyciągnął? Uwierzycie, że jeszcze osiem lat temu panicznie bałem się ślubu bo tyle osób będzie na mnie patrzeć? Uwierzycie, że jeszcze do niedawna byłem ekstremalną odmianą introwertyka?
Teraz trochę się to zmieniło, częściowo wymuszone czynnikami zewnętrznymi. I chociaż wciąż preferuję samodzielne działania, to już nie boję się ludzi jak kiedyś i nawet miałem kilka publicznych wystąpień. Z pewnością będzie ich coraz więcej bo... zaczyna mnie to kręcić.
Foto: Tomasz Gawłowski
Nie ukończyłem żadnej szkoły plastycznej, tylko Technikum Łączności i Politechnikę Lubelską. Nie umiem więc rysować, przynajmniej nie tak, jakbym chciał. To, co wielu osobom się podoba i uznają to za mój wyraz artystyczny (tak, niektórzy uważają mnie za artystę), to po prostu najlepsze co jestem w stanie zrobić. Żeby było jeszcze śmieszniej, te moje dziwne robale wygrywają konkursy, dzięki czemu przygarnąłem między innymi tablet czy aparat, które służą mi do dzisiaj. Większość moich „dzieł” nie jest zamierzona, po prostu „tak wyszło” :)
Programować w zasadzie też nie powinienem, bo nie ukończyłem żadnego informatycznego kierunku, głównie dlatego, że za moich czasów (tak, jestem stary) jeszcze takiego nie było. Wszystkiego nauczyłem się sam z książek i magazynów komputerowych. Jest to o tyle zabawne, że nie znam prawie żadnych informatycznych pojęć i jak czytam bloga jakiegoś programisty to nie mam pojęcia o czym pisze. Co nie przeszkadzało mi w napisaniu autorskiego CMS-a w najprostszy możliwy sposób. Ale wiecie co? On naprawdę zajebiście dobrze działa!