Jak co roku, z powodów biznesowych, musiałem udać się Londynu na kilka dni. W zasadzie wystarczyłoby kilka godzin, ale bez sensu tracić cały dzień tylko po to, żeby przelecieć się tylko samolotem. Zostałem więc trochę dłużej…
W czasie, gdy dokonywałem porannej toalety, Ikar zdążył się zaprzyjaźnić z Anketem z Indii. Tak po prostu. Gdybym dał im jeszcze pół godziny, pewnie by go zaadoptował. Ikar chyba nie zna znaczenia słów „nieśmiałość” czy „introwertyzm”, inaczej nie wciskałby kitu, że nim jest.
Na śniadaniu byliśmy pierwsi, co pozwoliło uniknąć kolejki do tostera, zjeść szybciej i rozpocząć poranne zdjęcia. Camden Town o świcie wygląda obłędnie. W ogóle Londyn bardzo mi się podoba. Nie wiem, czy mógłbym tu mieszkać na stałe, ale każdy przyjazd i zwykłe chodzenie po ulicach tego wielokulturowego tygla daje mi dziwne poczucie szczęścia i spełnienia. Nie umiem tego wyjaśnić i nawet nie zamierzam.
Trafiliśmy tam w sumie przypadkiem, bo skręciliśmy w inną uliczkę niż zamierzaliśmy i jakoś tak wyszło. Ale w sumie dobrze, bo chciałem zobaczyć, czym się ludzie tak podniecają, chociaż nie był to obowiązkowy punkt programu. Muszę przyznać, ze Trafalgar Square jest mocno przereklamowany. Być może w innym towarzystwie mógłbym sobie pstryknąć fotkę na fejsa z podpisem, że tu byliśmy, ale tym razem nic ciekawego tu dla siebie nie znalazłem. Pewnie dlatego zrobiłem tylko jedno zdjęcie, na „zaliczenie miejsca”.
Za to przy Dover House, na placu od strony St James's Park stoi całkiem ciekawy moździerz. Przeszliśmy się więc kawałek przez St James’s Park, obejrzeliśmy czarne łabędzie i pelikany. Jeden nawet zainteresował się moim aparatem, ale nie zdecydowałem się na bliższy kontakt.
Do Buckingham Palace nie doszliśmy. Ja widziałem go rok temu, a Ikar przedwczoraj. Pałac jak pałac, a królowa i tak rzadko się pokazuje.
Przy budce telefonicznej na Great George Street znowu się rozmnożyłem, chociaż podobno zdjęcia w budkach są tak samo wieśniackie jak na Abbey Road. Ale kto bym tam wierzył plotkom. Wszyscy się tu fotografują. No może oprócz Ikara, który uznał, że to faktycznie zbyt wieśniackie.
Big Ben od co najmniej 3 lat jest w remoncie i nie zapowiada się, żeby w najbliższym czasie coś miało ulec zmianie. Z roku na rok jest coraz bardziej obłożony rusztowaniami. Zawsze mi się wydawało, że to Polska przoduje w ślamazarnych robotach budowlanych, ale Ikar powiedział, że w UK jest jeszcze gorzej. Anglicy absolutnie z niczym się nie spieszą i prostą dziurę w ulicy (nawet u nas przewidzianą na kilka dni) potrafią robić w kilka tygodni.
Dotarliśmy do rzeki a następnie do mostu Golden Jubilee, którym przeszliśmy na drugą stronę. Co kilkanaście metrów do poręczy przyczepiona jest tabliczka z telefonami zaufania dla samobójców.
Pokręciliśmy się trochę z aparatami w pobliżu London Eye. Ikar stwierdził że 30 funtów za przejażdżkę to trochę za dużo nawet jak na jego angielskie zarobki, zwłaszcza że nie ma tam nic ciekawego. No cóż, nie do końca się z nim zgodzę. Może gdybym miał jechać z nim, to faktycznie lepiej iść na piwo, ale młodą chętnie bym zabrał. Większą radość miałbym z jej szczęścia niż widoków, chociaż domyślam się, że te też są nieprzeciętne.
Idąc nad rzeką i zaliczywszy szybko Tate Modern (Ikara takie miejsca nie interesują, w końcu nie ma tu symulatorów lotu), dotarliśmy do Borough Market, najsłynniejszego targu z jedzeniem w Londynie. Myślałem, że zostaniemy tu na dłużej i popróbujemy trochę egzotyki (sprzedawcy chętnie częstują próbkami). Ale tu chyba też nie jest w klimatach mojego przyjaciela. Zrobiliśmy kilka zdjęć, nawet nie przeszliśmy wszystkimi alejkami i… poszliśmy dalej. Prawdę mówiąc czułem się jak na typowej wycieczce. Brakowało jeszcze tylko pokrzykiwań przewodnika: „nie zatrzymujemy się, zwiedzamy”.
Na stacji metra dokonałem ciekawego spostrzeżenia. W ciągu ostatniego roku bardzo przybyło rowerzystów w Londynie. Poprzednim razem na rowerach widziałem głównie kurierów, teraz śmiga dużo więcej osób. Często są to nawet pracownicy biurowi w marynarkach i pod krawatem.
Jest dużo stacji wypożyczalni rowerów i specjalnych parkingów, których rok temu nie widziałem. To się chwali, że coraz więcej osób wybiera eko. U nas niby też to jest, ale brakuje nam poszanowania dla nieswojego sprzętu. Większość rowerów nie nadaje się do niczego. Kilka razy wypożyczony rower musiałem od razu odstawić, bo albo nie działały przerzutki albo hamulec albo wręcz nie było łańcucha. Ciekawe, jak to wygląda tutaj.
Do Camden Town wróciliśmy tym razem metrem. Trochę kilometrów już w nogach mieliśmy, a to jeszcze nie był koniec naszego dnia. Od razu poszliśmy na Camden Market w poszukiwaniu prezentów dla rodziny. Fakt, że większość to chińszczyzna, ale tutaj są jednak rzeczy, których w Polsce raczej trudno znaleźć. W każdym razie w Lublinie ich nie widziałem.
Odwiedzającym Londyn polecam sklep Cyber Dog, a zwłaszcza najniższy poziom. Jest tam sporo bardzo futurystycznych gadżetów, ale gwarantuję, że nie tylko fani Cyberpunka znajdą coś dla siebie.
Na obiad znowu wzięliśmy kuchnię orientalną, ale tym razem taką na wynos. Wybór padł na stoisko malezyjskie, ale wszędzie jest mniej więcej to samo, co najwyżej mniej lub bardziej ostre. Za 10 funtów dostałem ogromne styropianowe pudełko, w którym jedzenie i tak ledwo się mieściło. W zasadzie była to 2-osobowa porcja, więc następnym razem albo wezmę mniejszą, albo z kimś na spółkę. Zjeść można w bardzo zróżnicowanym towarzystwie, nie tylko rasowo, ale też gatunkowo.
Mógłbym się pokręcić po Camden Town jeszcze parę godzin. Kupić, nie kupić, pooglądać zawsze warto. Zwłaszcza, że i tak już nie mieliśmy nic innego w planach. W dodatku gdzieś tu w okolicy można znaleźć trochę dzieł Banksy’ego, ale Ikar nie był zainteresowany, a ja nie chciałem go na siłę ciągnąć. Może powinienem być wobec niego bardziej stanowczy?
Trudno, za rok poszukam sobie sam. Za to w domu porobiłem trochę animacji bazując na zdjęciach znalezionych na stronie Banksy’ego. Jego fanom na grupach Facebookowych bardzo się podobały.
Wróciliśmy do hostelu, odpoczęliśmy godzinę i jeszcze raz wyszliśmy połazić po wąskich uliczkach City. Bardziej dla zasady, żeby maksymalnie wykorzystać ten krótki czas, niż z realnej potrzeby. Było już ciemno, więc liczyłem, że może uda nam się fajnie zgubić. Niestety, nie jest to takie proste, zwłaszcza gdy się już miasto trochę zna.
Tym razem dzień zakończyliśmy w innym pubie, niż wczoraj. Tu akurat mieli lokalne piwo z Camden Town Brewery. Co prawda to nie jest jeszcze to, co znam z Wielokranu, ale i tak o niebo lepsze niż to, które próbowałem we Lwowie. Znowu wypiliśmy tylko po jednym i Ikara miał dość. Ech… następnym razem biorę kogoś innego do towarzystwa.