Jak co roku, z powodów biznesowych, musiałem udać się Londynu na kilka dni. W zasadzie wystarczyłoby kilka godzin, ale bez sensu tracić cały dzień tylko po to, żeby przelecieć się tylko samolotem. Zostałem więc trochę dłużej…
Ikar od lat wciska mi kit, że jest takim samym introwertykiem jak ja i boi się ludzi. Tylko, że ja potrafię całym dniami się do nich nie odzywać, a on wyjdzie do miasta i od razu z kimś zagada. Tym razem, jak tylko zeszliśmy na śniadanie, poznał babki z obsługi. Już po kilku minutach wiedział, że są ze Lwowa, że w Londynie siedzą już kilka lat i na Wielkanoc chcą wziąć dłuższy urlop i wrócić do domu. Jadłem tosty z dżemem, udawałem, że go nie znam i miałem nadzieję, że mnie nie wciągnie w rozmowę w języku polsko-ukraińsko-angielskim.
Zapomnijcie o English Breakfast w hostelach. Nie ten poziom cenowy. Tutaj na śniadanie tylko płatki z mlekiem i tosty a do picia kawa, herbata i jakiś sok. Więc, żeby mieć siłę na cały dzień, trzeba iść w ilość a nie jakość. Bo ta niestety bardzo niska.
Spacer zaczęliśmy od Abbey Road, gdzie trochę się rozmnożyłem. Niedawno czytałem, że robienie sobie zdjęć na słynnym przejściu jest trochę wieśniackie, ale jak zobaczyłem, że chętnych jest sporo, to przestałem mieć skrupuły. Szkoda, że samochodów jeździ tam trochę sporo (na poniższym zdjęciu tego nie widać, ale to pic i fotomontaż) i Ikar robił mi zdjęcie z chodnika a nie środka ulicy, jak nakazuje oryginał. Ikar nie chciał zdjęcia. Uznał że jednak nie będzie się wygłupiał.
Do Science Museum doszliśmy przez Hyde Park, który jest świetnym miejscem na spacery i jogging. Lubię tam się pokręcić trochę dłużej, ale Ikar chciał jak najszybciej dotrzeć do muzeum. Dochodziła dopiero 9, więc jeszcze nie było kolejki przy wejściu, ale rok temu nawet się nie przymierzałem do stania. Warto wiedzieć, że państwowe muzea w Londynie są za friko, tylko prywatne są płatne. Wiedza ta się przydaje, jeśli potrzebujemy skorzystać z toalety. Nie dość, że darmowe, to jeszcze w lepszym stanie niż np. te na stacji metra. Rok temu w Museum of London uratowałem w ten sposób pęcherz i spodnie :)
Science Museum to super miejsce i bardzo przyjazne dla zwiedzających. Można robić zdjęcia, dotykać wielu eksponatów (chociaż nie wszystkich), bawić się urządzeniami multimedialnymi. Spędziliśmy tu na dobrej zabawie ładnych kilka godzin i bardzo żałowałem, że moja córka nie mogła być z nami. Ona uwielbia takie klimaty.
Mieliśmy okazję przelecieć się symulatorem lotu w kapsule Fly 360° i postrzelać do wrogich samolotów. Nie jest to takie proste, a rozbicie się o ziemię podczas robienia beczki jest naprawdę niesamowitym przeżyciem i jam się to, nie chwaląc, uczynił. Przez prawie minutę siedzieliśmy do góry nogami zanim kapsuła się wyprostowała, a osoba obsługująca nas wypuściła. W środku były zainstalowane kamery, więc dam sobie rękę uciąć, że „ratunek” specjalnie nie nadchodził szybko, w końcu dwóch starych, zestrachanych facetów to raczej niecodzienny widok.
Przez Brompton Road, Knightsbridge i Piccadilly Street dotarliśmy do Piccadilly Circus a następnie do Chinatown. Zbliżała się pora obiadowa, a nasze żołądki zgodnie stwierdziły, że musimy zjeść coś orientalnego. Pokręciliśmy się chwilę i znaleźliśmy całkiem przyjemny lokal. Tutaj Ikar się rozkręcił i zamówił tyle, że ledwo zmieściliśmy. Muszę przyznać, że w Polsce zdarza mi się zjeść czasami coś chińskiego, ale różnicy nawet nie da się opisać. To u nas, to jakaś żałosna imitacja.
Chociaż obaj umiemy jeść pałeczkami, to i tak było widać, że kelner ma z nas niezłą polewkę. No i dobrze, co mu będę żałować. Ale niech cwaniak spróbuje powiedzieć „w Szczebrzeszynie chrząszcz brzmi w trzcinie”. Ja też będę miał ubaw.
Do Covent Garden dotarliśmy wąskimi uliczkami Soho. Jest tam duży pchli targ, niewiele mniejszy od Camden Market w Camden Town, ale asortyment podobny: dużo chińszczyzny, trochę rękodzieła i starocie, wśród których czasami można wypatrzeć coś ciekawego. Miejsce ma swój klimat. Zbliżał się wieczór, zapalały światła i atmosfera robiła się jeszcze przyjemniejsza. Mimo iż jestem introwertykiem, to lubię takie ludzkie mrowisko. Przynajmniej dopóki aparat mnie w pewien sposób izoluje i nie muszę z nikim wchodzić w interakcję.
Pokręciliśmy się trochę tu, trochę po najbliższej okolicy. Dwa razy chyba zabłądziliśmy, bo wracaliśmy w to samo miejsce. Można by pomyśleć, że to jakiś Matrix czy inny Dzień Świstaka, ale w końcu wyszliśmy poza „zaklęty” krąg i doszliśmy do ulicy prowadzącej prosto do Camden Town.
Londyn jest świetnym miastem do street photo, zwłaszcza wieczorem. Podobno lepszy jest tylko Nowy Jork, ale póki co nie jest mi tam po drodze. Dlatego jeśli nie jest to niezbędnie konieczne, to lepiej odpuścić sobie metro i mieć oczy szeroko otwarte.
W miejscowym pubie wypiliśmy po piwie. Miałem ochotę na więcej, ale Ikar jest raczej z mało alkoholowych, a picie samemu mało przyjemne. Musiało mi więc wystarczyć to jedno. Zresztą ten dzień dał nam trochę w kość, a w naszym wieku wypoczynek i dobry sen docenia się bardziej niż siedzenie w pubach.