Jak co roku, z powodów biznesowych, musiałem udać się Londynu na kilka dni. W zasadzie wystarczyłoby kilka godzin, ale bez sensu tracić cały dzień tylko po to, żeby przelecieć się tylko samolotem. Zostałem więc trochę dłużej…
Nie żeby zaraz go wychwalać pod niebiosa, ale stosunek jakości do ceny ma całkiem niezły, zwłaszcza gdy bilety zabukuje się odpowiednio wcześniej (np. jeszcze w listopadzie). Niecałe 80zł w obie z Modlina do Stansted i z powrotem to bardzo dobra cena. A jak się ma szczęście, to nawet wszystkie 3 miejsca można mieć dla siebie. Ja miałem. Co prawda nie udało mi się przespać, jak planowałem, ale wystarczyło mi, że mogłem się wygodnie usadzić, od czasu do czasu podrzemać i strzelić parę zdjęć z góry. Co ciekawe, zapowiadano pochmurną noc, a tymczasem niebo było kryształowo czyste, jak jeszcze nigdy.
Protip dla osób podróżujących wyłącznie z bagażem podręcznym. O ile w przypadku walizek kontrolowana jest wielkość, o tyle plecak może wykraczać nieco poza założone wymiary (byleby zmieścił się pod siedzeniem), więc warto rzeczy na kilka dni spakować właśnie do niego i nie płacić za bagaż rejestrowany. Sama odprawa też jest szybsza, a lotnisko można opuścić praktycznie od razu.
Drugi protip: jak otwierają bramkę, to nie trzeba od razu pchać się do kolejki jak w PRLu, bo to niczego nie przyspieszy. Zresztą obsługa i tak przychodzi dopiero po kilkunastu minutach. Samolot nie odleci, a miejsce przecież i tak jest zarezerwowane. Krócej też marznie się na dworze, bo do samolotu można wejść dopiero wtedy, gdy wszyscy przejdą przez bramkę.
Tym razem w Stansted moją kontrolę paszportową przeprowadził skaner i kamera. Co prawda trwało to trochę dłużej, ale nie musiałem z nikim gadać. Możliwe że w moim przypadku czas się wydłużył dlatego, że wyglądam nieco inaczej niż na zdjęciu w paszporcie (mniej włosów na głowie a dużo więcej na brodzie). Na pewno plusem tego rozwiązania jest brak kolejki, bo ludzie niezbyt chętnie z tego korzystają (nie wszyscy też mają dokumenty z chipem elektronicznym). Ale pewnie za jakiś czas to się zmieni.
Jako że miałem tylko plecak, od razu poszedłem na przystanek, skąd jeździły autobusy do Londynu. Bilety zamówiłem wcześniej przez serwis easyBus w cenie 3 funtów w jedną stronę. Mniej więcej tyle, co ModlinBus w Warszawie, a weźmy pod uwagę różnicę sile nabywczej pieniądza. Na szczęście nie musiałem czekać na mój kurs, do którego miałem jeszcze prawie godzinę (profilaktycznie przy zamawianiu zostawiam sobie pewien bufor czasowy). Autobusy kursują do kilkanaście minut i jeśli jest miejsce to bez problemu można jechać.
W autobusie przyuważyłem gniazdka USB. Nie brałem ładowarki, bo moja komórka ma dosyć sporą baterię, ale jak jest okazja doładowania, to czemu nie? Kiedy tylko wyjąłem kabel, przyuważył mnie jakiś koleś i spytał, czy mu pozwolę podładować jego telefon, bo też nie miał ani ładowarki ani nawet kabla. Zgodziłem się, bo miałem jeszcze spory zapas energii (ładowanie miało być czysto profilaktyczne), a on wyglądał na bardziej potrzebującego ode mnie.
Marian przysiadł się do mnie i przegadaliśmy prawie całą drogę. Okazało się, że przyjechał do kumpla, porządnie zaimprezowali i spóźnił się na samolot do Kopenhagi. Teraz musi wrócić do Londynu, a miasta nie zna, języka też nie bardzo, a komórka się rozładowała. Niezła przygoda, ale nie chciałbym jej przeżyć osobiście. Wystarczy mi to, co przeżyłem dwa lata temu na Teneryfie, a też nie było wesoło.
Jako że zagadał do mnie po polsku, spytałem go, skąd wiedział, że jestem Polakiem. Odpowiedział, że słyszał, jak z kimś rozmawiam na przystanku. Hmm… Nie przypominam sobie, żebym z kimkolwiek rozmawiał, nawet przez telefon, bo na przystanku wysłałem tylko kilka SMSów. Może zaglądał mi przez ramię w komórkę? Nieładnie Marian, nieładnie.
Okazało się, że kolega chyba wciąż trzeźwieje, bo nie odbierał telefonu. Obadaliśmy adres kolegi i wyszłł na to, że najlepiej, jeśli Marian pojedzie ze mną na Baker Street i potem podjedzie metrem. Ale bilet miał tylko do Golders Green i tutaj musiał wysiąść. Mam nadzieję, że jakoś dotarł do kolegi. Ja pojechałem aż na Baker Street, skąd już trochę spacerkiem, a trochę metrem dotarłem do Camden Town, gdzie miałem zarezerwowany Smart Camden Inn Hoster.
Hostele Smart Inn to sieciówka (rok temu byłem w innym tego typu), które nie powalają jakością, nawet jak na hostele, które z założenia są tanie i… w sumie tylko tanie. Nie wiem, jak lepsze pokoje, ale 4-osobowe są malutkie, metalowe łóżka skrzypiące, a łazienki tak małe, że siedząc na sedesie można brać prysznic. Podczas mycia zębów trzeba uważać, żeby sobie łokcia nie poobijać o ścianę. Ale jeśli ktoś nie oczekuje luksusów, tylko chce tanio przenocować, to styknie. Można też poznać ludzi z całego świata (głównie młodych), bo jeszcze mi się nie zdarzyło, żeby dwie osoby były z tego samego kraju.
Poziom mojego angielskiego nie powala, ale jakoś dogadałem się z recepcjonistą, że drugi Polak z mojej rezerwacji jest już zameldowany i dostanę ten sam pokój. No wkurzyłbym się, gdyby było inaczej.
Z przyjacielem ze studiów nie widziałem się już ponad rok, odkąd wyjechał z Lublina do Plymouth zarabiać w końcu prawdziwe pieniądze a nie jakieś śmieszne, polskie jałmużniki. W Londynie był pierwszy raz i przyjechał wcześniej, więc się zmęczył i już na mnie nie czekał w centrum, tylko poszedł do hostelu. On miał więc nade mną przewagę językową, ale ja trochę lepiej znałem miasto, przynajmniej te miejsca, które zamierzaliśmy odwiedzić.
Jako że dochodziła północ, powitanie ograniczyliśmy do minimum, żeby nie budzić pozostałych gości. Będziemy mieć dwa dni na pogaduchy, powinno wystarczyć.