Wróciłem sobie niedawno w urlopu i naszła mnie myśl, żeby zrobić jakiś fajny album ze zdjęciami, coby pokazać Grecję niekomputerowej części rodziny. Kolejny raz zadziałało prawo przyciągania i już tydzień później trafiłem na Facebooku na możliwość przetestowania fotozeszytu. Zgłosiłem chęć udziału w akcji i kilka dni później dostałem kod rabatowy.
Nigdy nie robiłem fotoksiążek, fotozeszytów i innych publikacji „foto”. Pod tym względem jestem raczej tradycjonalistą. Jeśli już robić odbitkę, to klasyczną. Bez jakiegoś konkretnego powodu, po prostu „bo tak i już”. Czasy się jednak zmieniły a skoro miałem okazję zrobić sobie coś takiego „za friko” to czemu nie. Zdjęcia miałem w końcu przygotowane (obróbka 200 rawów trochę czasu jednak zajęła).
Niemiecka firma Saal Digital ma w ofercie fotoksiązki, fotozeszyty, kartki, plakaty, kalendarze, obrazy i wiele innych. Sporo tego i wszystko wygląda zachęcająco.
To taka nieco bardziej uboga wersja fotoksiążki. Zamiast szycia i twardej oprawy ma grubą matową folię ochronną i jest na spirali, dzięki czemu strony można otwierać całkiem „na płasko”. No i oczywiście cena jest niższa. Mój kupon był właśnie na fotozeszyt, więc skupmy się na nim.
Już się bałem, że edycja będzie się odbywać on-line, co będzie wymagało przesyłania sporej ilości danych, żeby zrobić cokolwiek. Na szczęście ktoś chyba miał podobne obawy i udostępnił program do pobrania i zainstalowania na Windows lub MacOS. Linuxiarze niestety obejdą się smakiem. Według informacji na stronie program współpracuje z Adobe a ten nie wspiera systemu Linux. Ale spokojnie, nie trzeba mieć na pokładzie całego pakietu, inaczej byłoby to bez sensu. Po prostu program jest napisany w środowisku AIR.
Aplikacja Saal Design jest prosta i bardzo intuicyjna. Po zainstalowaniu (chwilę to trwa, bo instalka dopiero pobiera program właściwy a potem jeszcze jakieś dodatkowe dane) i uruchomieniu wybieramy rodzaj produktu (sporo ich jest, zwłaszcza w fotoprezentach). Fotozeszyt znajduje się w sekcji fotoksiążki (podpowiadam, bo sam chwilę szukałem). Na końcu wybieramy format, orientację i ilość stron. Przy wszystkim są wyświetlone ceny, więc już na tym etapie można wszystko skonfigurować tak, żeby się zmieścić w założonym budżecie.
Samo okno edycji wygląda jak bardzo ubogi InDesign. Zresztą jaki ma być, skoro tu nie składamy profesjonalnej publikacji tylko elektroniczną wersję albumu?
Z lewej strony jest drzewo folderów i ewentualnie lista plików, skąd zdjęcia przeciągamy bezpośrednio na stronę (okno główne) lub jako tło (okno dolne), które rozciąga się na całą rozkładówkę. Zdjęcia (oprócz tych z tła) można skalować, kadrować i dodawać proste efekty np. ramkę albo cień. Oprócz zdjęć można dodać oczywiście jakiś tekst (np. tytuł na okładkę). Można też skorzystać z gotowy teł albo clipartów, ale litości! Dla osób, które to robią, powinno być specjalne miejsce w piekle!
Świetnie działa przyciąganie do krawędzi, innych obiektów albo siatki dokumentu. Dzięki temu edycja idzie szybko i sprawnie. Nawet spady są oznaczone, co w amatorskich aplikacjach nie jest takie oczywiste.
Po skończonej edycji dodajemy fotozeszyt do koszyka i po dokonaniu pozostałych formalności można iść zrobić herbatę. W tym czasie program przygotowuje PDF do wysyłki. Czas przygotowania zależy od ilości i wielkości zdjęć. U mnie około 80 fotek (6000x4000) musiało trochę potrwać. Ciekawe, że ich ciężar nie miał wpływu na samą płynność edycji - tu plus dla programistów.
Projekt zrobiłem w czwartek a już w poniedziałek miałem gotowy produkt. Całkiem miłe zaskoczenie.
Warto jednak wiedzieć jedno. Produkty nie są robione żadną metodą fotograficzną tylko po prostu drukowane. Fakt, że jakość zajebista - raster nie jest widoczny na pierwszy rzut oka a sam druk 6-kolorowy, ale i tak trzeba się liczyć z pewnym ograniczeniem kolorów. Dla niegraficznych podpowiedź: zapomnijcie o mocno nasyconych i oczojebnych kolorach - one w druku nie wyjdą tak dobrze jak na klasycznej odbitce.
Poza tym nie mam się do czego przyczepić. Naprawdę fajny produkt, w dodatku dostępny dla każdego graficznego mugola. W sumie powinienem się martwić, bo każdy kolejny tego typu produkt to kolejna garść zleceń mniej dla grafików. Ale cóż tego nie zmienię, więc zamiast zgrzytać zębami spróbuję się dostosować i pomyślę o jakiejś fotoksiążce.