Raz na wozie, raz w nawozie, jak głosi znane przysłowie. Miało być dobrze, a wyszło jak zwykle. Przewidywane pół roku pracy przy ciekawym projekcie zakończyło się po kilku tygodniach. Dlaczego?
Był to jeden z moich pierwszych klientów. Szału z milionowymi projektami nie było, ale wiele rzeczy do zrobienia dawało mi zajęcia przez kilka lat. Początkowo na podstawie umów, potem po prostu liczyłem czas pracy i raz na kwartał wystawiałem fakturę. Było dużo drobnicy i bieżących zadań. Taka tam kompleksowa agencyjna obsługa.
Czasami przymykałem oko na każdorazowe „negocjacje po fakcie” i wtrącanie się w wycenę MOJEJ pracy. Była nawet taka sytuacja, że klient wyskoczył z pilną (i dosyć dużą) robotą na weekend. Wyjątkowo zgodziłem się, odłożyłem wypoczynek, zrobiłem, wystawiłem niemałą fakturę i... dowiedziałem się, że nie zapłaci, bo według niego to za dużo i jego własny pracownik zrobiłby taniej. No super, więc czemu mi dupę zawracał? Ostatecznie zapłacił z wielką łaską, jak mu zagroziłem końcem współpracy. Przy okazji wyleczyło mnie to z jakichkolwiek prac w weekend.
To co najważniejsze i największe było już zrobione. Zaczęła się już wyłącznie bieżąca obsługa za niewielką kasę. A przy każdej fakturze i tak kombinował, jak by tu uciąć choćby złotówkę. Miałem na nim najmniejszą stawkę roboczogodzinową, a każe wystawienie faktury łączyło się ze stresem, „co znowu wymyśli”.
Czemu go sobie nie odpuściłem? Nie mam pojęcia. Sentyment? Hehe, dobre sobie. Bo kasa na pewno nie.
Bo inaczej tego nazwać nie można. Człowiek, który często wykłócał się o złotówkę, bez mrugnięcia okiem łyknął niemałą wycenę na duży, dedykowany system? Bez najmniejszej próby negocjacji? Powinna mi się zapalić czerwona lampka.
Ale nie. Co prawda kilka razy przemknęło mi przez myśl, że nie policzył wszystkich zer w wycenie, ale skoro ją zaakceptował, a potem podpisał umowę, to doszedłem do wniosku, że zna realną wartość zlecenia. Tym bardziej, że tego typu dedykowane systemy bywają droższe, więc może się jednak orientuje w realiach?
Nakręcony projektem, który miał trwać pół roku, popełniłem radosny wpis i zabrałem się do pracy. W końcu umowa była podpisana, faktura na zadatek wystawiona, a klientowi bardzo się spieszyło, bo potrzebował w ciągu dwóch tygodni czegoś działającego, żeby pokazać klientom.
Zamiast czekać na przelew, zacząłem programować. Zaufałem. W końcu stały klient.
Ale cóż, każdy popełnia błędy.
Kiedy po 2 tygodniach przypomniałem o płatności, zaczął palić głupa, że... faktycznie nie policzył wszystkich zer i według niego system nie jest wart i on nie zapłaci i rozwiązuje umowę. No super, czyli chciał duży dedykowany system w cenie zwykłej strony internetowej? No litości!
Jak widać, nawet podpisana umowa nie zawsze daje pewność. Dlatego ZAWSZE przed rozpoczęciem pracy sprawdzajcie, czy zadatek jest już na Waszym koncie.
Niby mogłem walczyć, może nawet się sądzić (mam całą korespondencję e-mailową, nawet z jego potwierdzeniem, że wycenę widziało i zaakceptowało więcej osób), tylko co by mi to dało? Użerać się z nim przez kolejne pół roku?
Z drugiej strony otworzył mi oczy i pomógł z decyzją, którą powinienem podjąć już dawno. Koniec współpracy. Moje zdrowie psychiczne jest więcej warte niż te marne złotówki.
Skoro kończymy współpracę, to wystawiłem fakturę za to co zrobiłem (także za ten fragment systemu, który napisałem). Ale oczywiście to za dużo i on wie, że to kosztuje mniej i nie zapłaci i takie tam.
Nosz kurr... Kim on jest, żeby wyceniać czyjąś pracę?
Jednocześnie zażyczył sobie pliki źródłowe do wszystkich projektów, które zrealizowaliśmy przez te 8 lat.
W sumie to sam ciekaw jestem, jak to się rozwinie i skończy. Nie zamierzam oddawać źródeł (nie mam takiego obowiązku), a wycenę za to przygotuję, gdy będzie uregulowana bieżąca faktura. Mi się nie spieszy, poczekam.
Już oczami wyobraźni widzę odpowiedź na wycenę: że chyba mnie poniosło, że moja praca tyle nie jest warta i takie tam. Może być ciekawie. Nawet jeśli się zaweźmie i nie opłaci faktury, to trudno, jakoś to przeżyję. Uwolnienie się od takiego klienta będzie tego warte.
Na szczęście mam co robić, przynajmniej przez najbliższy miesiąc. A potem się zobaczy...