Jak powszechnie wiadomo, większość przedmiotów codziennego użytku jest produkowana tak, żeby zepsuć się tuż po zakończeniu gwarancji. W dodatku w taki sposób, że naprawa jest nieopłacalna (albo wręcz niemożliwa) i trzeba kupić nowy produkt. Kasa płynie i biznes producenta się kręci. A jak było z moją przerzutką?
Jakiś czas temu kupiłem rower w sklepie, którego nazwa jednoznacznie sugeruje, że sprzedaje dobre rowery. Przez 20 lat, odkąd miałem poprzedni sprzęt, rowery sporo się zmieniły. Trudno teraz kupić coś bez amortyzatorów w kierownicy, albo z mniejszą ilością przerzutek niż 8 na tylnym kole. Mój dawny rower miał ich tylko 6 i były tak dobrane, że jeździło się na nim lepiej niż na bardziej wypasionych sprzętach kolegów. A wiadomo, że im coś bardziej skomplikowane, tym bardzie awaryjne.
Po niecałym miesiącu niezbyt intensywnego użytkowania ułamał się hak mocujący przerzutki. Po prostu wyniosłem rower na dwór, nacisnąłem na pedał i trzasnęło. Dobrze, że nie jechałem wtedy szybciej, bo pewnie i ja bym nieźle ucierpiał.
Oddałem rower do sklepu w celu dokonania naprawy gwarancyjnej. Pracownik przyjął rower, obiecał oddać go do serwisu firmowego producenta i skontaktować się ze mną tydzień później. Odczekałem grzecznie 2 tygodnie (zawsze daję im trochę więcej czasu) i cisza, więc to ja skontaktowałem się ze sklepem.
Spodziewałem się, że brak kontaktu wynikał z jakiegoś dogłębnego badania usterki i miałem nadzieję na oficjalną odpowiedź z serwisu. Sprzedawca jednak oparł się wyłącznie na prywatnej wymianie e-maili ze znajomym pracującym w firmie producenta, w którym tamten autorytarnie stwierdził, że wina za uszkodzenie leży po mojej stronie i gwarancja go nie obejmuje. Nie bazowało to ani na ekspertyzie czy jakimkolwiek innym badaniu usterki. Sprzedawca nawet bezczelnie zaproponował, że prześle mi tego maila. I tak dowiedziałem się, że chociaż rower oddałem do sklepu 4 czerwca, e-mail do został wysłany dopiero 9 czerwca, a odpowiedź nadeszła DOPIERO po moim telefonie do sklepu. Czyli to najpierw sprzedawca mi powiedział, że usterka nie podlega gwarancji, a dopiero potem potwierdził to jego e-mail. Sama treść była bardzo krótka:
Nawet nie było wzmianki o rodzaju uszkodzenia, więc pewnie tą informację sprzedawca przekazał telefonicznie lub wręcz telepatycznie.
Domyślam się, że mój rower nawet nie opuścił sklepu, bo z chwilą otrzymania odpowiedzi pracownik sklepu zaproponował, że od ręki wymieni mi uszkodzone elementy, za które oczywiście muszę zapłacić.
Przyznaję, dałem dupy po całości, bo nie powinienem się zgadzać na takie rozwiązanie. Powinienem był domagać się oficjalnej ekspertyzy haka albo chociaż powołać się na rękojmię. Ale potrzebowałem roweru, więc zgodziłem się zapłacić 118zł.
Na własne życzenie zostałem wykorzystany przez sprzedawcę, który nawet nie pofatygował się, żeby wysłać rower do ekspertyzy. Po prostu uznał, że to moja i koniec. Bo na pewno jechałem agresywnie i nieprawidłowo. Po pierwsze bzdura, bo 20 lat temu jeździłem dużo agresywniej niż teraz i przez ponad 5 lat używania roweru tylko dwa razy wymieniłem opony i raz linkę do hamulca, które uległy normalnemu użyciu. Haki albo przerzutki były nie do zdarcia. A po drugie jaka to jazda nieagresywna? Prowadzenie roweru średnio szybkim krokiem?
Ale teraz przecież trzeba na czymś zarabiać, a w ten sposób można skwitować każdą usterkę i odmówić naprawy gwarancyjnej.
Możecie powiedzieć, że jestem frajer. Może i tak, ale niestety nie jestem jedyny. Wiele osób popełnia podobny i wynika on z nieznajomości prawa, bo w końcu trudno znać się na wszystkim. A sprzedawcy świadomie do wykorzystują.
Napisałem do UOKiK, przedstawiłem cała sytuację i otrzymałem następującą odpowiedź:
Czyli jednak trzeba było walczyć i nie zgodzić się na to, że prywatny e-mail jest podstawą do odrzucenia moich roszczeń z tytułu gwarancji. Ale cóż, człowiek nie zawsze musi mieć o wszystkim pojęcie. Ja mam nauczkę na przyszłość, a jeśli Wy będziecie w podobnej sytuacji, to nie dajcie się zbyć byle gównianym tłumaczeniem.