Większość moich znajomych nie ma o tym pojęcia. Ci, którzy wiedzą, nie mogą (albo nie chcą) w to uwierzyć. Jak to jest być introwertykiem w świecie, który preferuje raczej zachowania ekstrawertyczne?
Wbrew pozorom introwertyków wcale nie jest dużo mniej niż ekstrawertyków czy ambiwertyków. Ale większość z nich dobrze się z tym kryje i sili się na zachowanie sprzeczne z ich osobowością, bo inni tego oczekują. Przez to ci, którzy są sobą, stają się bardziej widoczni i odstający od reszty społeczeństwa. A ich pozornie aspołeczne zachowania sprawiają, że większość ludzi nie traktuje ich poważnie, często wręcz wrogo.
Innymi słowy introwertyk to ktoś, kto do dobrego samopoczucia potrzebuje sporej dozy samotności, bo tylko wtedy „ładuje baterie”. Błędne jest myślenie, że introwertycy nie lubią i nie potrzebują ludzi. Lubią i potrzebują. Jednak (i to jest silniejsze od nas) w tłumie, czy nawet większym gronie znajomych, bardzo szybko tracą energię i dobre samopoczucie. Nie są też aspołeczni, tylko raczej społeczni selektywnie. Dobrze się czują wśród osób, które znają, lubią i czują się z nimi bezpiecznie.
Zdecydowana większość introwertyków jest nieśmiała i ma duże problemy z najzwyklejszymi sytuacjami wymagającymi interakcji z innymi ludźmi. Dużo jednak zależy od sytuacji, nastroju i ludzi, wśród których przebywają. Wśród obcych faktycznie są milczący i zamknięci w sobie (takie odludki – nolify), wśród dobrych znajomych bywają duszą towarzystwa, czasami są wręcz jak sklep całodobowy – nie zamykają się.
Introwertyzm nie został u mnie zdiagnozowany przez psychologa. W końcu to nie jest choroba tylko cecha charakteru i nie potrzebne jest do niczego zaświadczenie. Ale gdy kilka osób zwróciło mi na to uwagę, zacząłem zgłębiać temat i rzeczywiście wszystko zaczęło pasować.
Przede wszystkim świadomość mojego introwertyzmu pozwoliła mi w pewien sposób przewidywać swoje zachowania i panować nad niektórymi sytuacjami. Najbardziej tylko żałuję, że nie dowiedziałem się o tym wiele lat temu, podobnie jak o Zespole Aspergera (o którym jeszcze kiedyś napiszę). Wiele lat przeżyłem z irracjonalnym poczuciem winy, że jestem jakiś dziwny, gorszy, zamiast praktycznie wykorzystać swoje cechy i predyspozycje.
Na pewno nie zwlekałbym tak długo z przejściem z etatu „na swoje”, gdzie sam ustalam długość kontaktów z ludźmi, a większość czasu spędzam w swoim własnym towarzystwie, w którym jestem najbardziej efektywny. Co prawda zdarzają mi się dni, kiedy mam ochotę sobie z kimś pogadać, a wszyscy znajomi są w pracy i muszę czekać do wieczora, żeby spróbować wyciągnąć kogoś na piwo. Ale takie sytuacje nie zdarzają mi się często, bo nawet na takich spotkaniach dosyć szybko tracę energię i z wielką ulgą wracam do domu.
Odpadają wyjścia do klubów, koncerty, konwenty i wszelkie duże imprezy. Czujemy się zmęczeni, zanim w ogóle dotrzemy na miejsce. Ja raz do roku, z przyczyn zawodowych, jeżdżę na targi Rema Days. 3 dni w ogromnej hali wśród tysięcy ludzi. Traktuję to jako nieco perwersyjną formę terapii. Spędzam tam tak dużo czasu, ile tylko mogę wytrzymać, aż zaczyna mi się kręcić w głowie. Potem doceniam wieczorny spokój w pokoju hotelowym. Nie powinno więc dziwić, że dla introwertyka synonimem dobrej imprezy jest zawinięcie się w koc z dobrą książką w jednej ręce i herbatą (kawą, kakaem) w drugiej.
Wszelkie wyjazdy ze znajomymi (czy nawet plenery fotograficzne, w których brałem udział), początkowo ekscytujące, już po kilku dniach stają się dla mnie ciężkie i dostaję pierdolca. Bywa, że robię się męczący i irytujący, za co przepraszam wszystkich, którzy przebywali ze mną dłużej niż 2-3 dni. Wracając do domu odliczam już tylko godziny i minuty, kiedy będę mógł znaleźć się sam w domu i... odpocząć.
Przez wiele lat prześladowało mnie kilka koszmarów. Egzamin maturalny (zwłaszcza ustny) i magisterski, wojsko, w końcu ślub i wesele. Nie pamiętam, jak przeżyłem maturę – to było tak traumatyczne, że pamięć mi się chyba wyłączyła. W przypadku wojska to dużo pomógł termin wrześniowy obrony magisterskiej, bo tydzień przed nią ogłoszono, że wszyscy magistrowie są automatycznie przenoszeni do rezerwy. Wielu kumpli po studiach odsłużyło swoje tylko dlatego, że bronili się w czerwcu. Sama obrona też przebiegła niekonwencjonalnie i bardzo szybko. Gorzej ze ślubem i weselem, bo tu już nie ma przeproś. Cały czas byłbym w centrum uwagi i musiałbym przed publicznością robić rzeczy, na które wcale nie miałbym ochoty. Na szczęście to też przebiegło w miarę szybko, gości nie było aż tak wielu, a zamiast wesela był rodzinny obiad.
Być może wiele osób przeżywa coś podobnego, ale introwertycy wielokrotnie bardziej. Załatwianie spraw, zwłaszcza urzędowych, to ogromny stres. A robienie tego przez telefon to już w ogóle koszmar. Jeśli tylko mogę, większość spraw załatwiam e-mailowo (niech żyje internet!), jeśli już muszę telefonicznie – wysyłam SMS-a. Pamiętam, jak raz musiałem zarezerwować stolik na 40-ste urodziny. Najpierw zbierałem się pół godziny, potem w 5 minut załatwiłem sprawę, na koniec godzinę uspokajałem trzęsące się ręce i nogi. Żodyn ekstrawertyk tego nie zrozumie. ŻODYN!
Kiedyś zakupy w osiedlowym sklepie były dla mnie traumatyczne. Teraz w okolicy mam wyłącznie samoobsługowe, jeden nawet posiada samoobsługową kasę, dzięki czemu nie trzeba nawet rozmawiać z kasjerką. Niektóre sklepy odzieżowe czy AGD (chociaż chyba jeszcze nie w Polsce) wprowadziły specjalnie oznaczone koszyki, które informują, żeby nie podchodzić z pytaniem „w czym mogę pomóc” i nas dodatkowo nie stresować.
Podobno sklep Auchan w Częstochowie wprowadził tzw. „ciche dni” dla osób z zaburzeniami ze spektrum autyzmu. Nie będzie muzyki, reklam, telewizory będą wyłączone a światła przyciemnione. Myślę, że nie tylko autystycy czy aspergerowcy to docenią. Introwertycy również będą zadowoleni.
Introwertyzmu nie można się pozbyć, to cecha wrodzona. Ale można wyuczyć pewne zachowania, które pozwolą funkcjonować i nawet czuć się w miarę komfortowo w sytuacjach, które wcześniej były stresujące.
Jak wspomniałem na początku, obecnie mało kto wie, że jestem introwertykiem. No chyba, że ktoś zna mnie już bardzo długo i pamięta, jaki byłem kilkanaście lat temu. To, co na zewnątrz, bardzo się zmieniło, ale to, co w środku, pozostało bez zmian. Nikt nie wie, co przeżywam, kiedy muszę gdzieś zadzwonić (a czasami muszę, bo inaczej się nie da) i ile czasu się zbieram, gdy muszę coś załatwić osobiście. Na szczęście wiele spraw można załatwić internetowo, za co jestem bardzo wdzięczny rozwojowi techniki.
I pomyśleć, że od ponad 10 lat prowadzę własną firmę! Mam klientów, z którymi nie zamieniłem nawet słowa, albo bardzo niewiele. I to zawsze oni do mnie dzwonią. Zazwyczaj jednak wystarczą nam e-maile.
Trenuję terapeutyczne wyjścia ze strefy komfortu. Czasami pójdę na jakiś wernisaż, czasami konferencję czy spotkania branżowe. Rzadko jednak wchodzę w interakcje z innymi ludźmi, a jeśli już, to z ich inicjatywy. Dużo mi jednak daje samo przebywanie wśród obcych ludzi. Czuję się trochę pewniejszy siebie, trochę odważniejszy, trochę zmęczony.
Na moich pierwszych targach Rema Days nie zamieniłem z nikim nawet słowa. Przeszedłem się po stoiskach, pooglądałem różne rzeczy, zebrałem kilka kilogramów gadżetów i folderów i wróciłem do domu. Potem było trochę lepiej. Odważyłem się zagadać do wystawców na stoiskach, które mnie najbardziej interesowały. Spotkałem też parę znajomych osób, z którymi do tej pory kontaktowałem się wyłącznie przez internet. Obecnie, gdy się już rozkręcę, nie mam problemu rozmawiać z kimkolwiek, nawet z anglojęzycznymi wystawcami, chociaż mój angielski w mowie jest bardzo słaby i niewiele rozumiem z tego, co do mnie mówią. Zawsze jednak wieczorem czuję się, jakbym kilka dni nie spał i brał udział w maratonie.
Myślę, że to się już nie zmieni i nie ma co na siłę z tym walczyć. Trzeba pogodzić się z tym, że lęki przed kontaktami z ludźmi były, są i będą. Co najwyżej będzie nam nieco łatwiej odnaleźć się w trudnej sytuacji i sprawiać wrażenie opanowanych.