Większości z nas święta kojarzą się raczej z przygotowaniami do nich: sprzątaniem, gotowaniem, myciem okien i tradycyjną „awanturą o nic”. Nienawidziłem tego, bo człowiek zamiast odpocząć, to się tylko stresował. W tym roku skorzystałem z okazji, żeby święta spędzić całkiem inaczej.
Znowu wstałem późno. Może nie powinienem się tym martwić, bo przecież święta, dni wolne i takie tam. Ale nie lubię tracić czasu i zawsze źle się czuję, gdy śpię do ósmej, a jeśli do dziewiątej, to już mega tragedia. A z hostelu wyszedłem dopiero o dziesiątej.
Śniadanie zjadłem w sieciówce Lviv Croissant. Zawsze wydawało mi się, że croissant to tylko francuski na słodko, a tu Lwów kolejny raz zaskoczył i to mega pozytywnie. Taka wypasiona kanapka z ogromną ilością dodatków dała mi potężny zastrzyk energii i mogłem dalej walczyć z kolejnymi atrakcjami.
Tym razem wybrałem uliczki, z dala od Rynku, żeby poznać miasto od mniej oficjalnej strony. Nie korzystałem z mapy, miałem zamiast się zgubić, żeby potem poczuć delikatny dreszczyk emocji szukając drogi powrotnej. Co prawda nie może się to równać ze zrzutem w centrum Amazonii, ale zawsze to była jakaś namiastka przygody.
Przypadkiem trafiłem na Cmentarz Łyczakowski, który również jest turystyczną atrakcją. Ale wejście okazało się płatne (a za możliwość robienia zdjęć jeszcze więcej), więc odpuściłem. Ja rozumiem, że kapitalizm, że trzeba zarabiać, ale żeby za wejście na cmentarz? Chyba trochę przegięcie. Ciekawe, czy osoby odwiedzające groby swoich bliskich też muszą płacić. A jeśli nie, to jak to jest weryfikowane?
Do Rynku dotarłem od drugiej strony, ale i tak zrobiłem mniejsze kółko niż zamierzałem. Czyżbym podświadomie bał się zgubić tak całkowicie? Raz udało mi się to zrobić w Kijowie i skończyło się rozwodem. Teraz co prawda mi to nie grozi, ale trauma pozostała.
Po nieco dłuższych poszukiwaniach odnalazłem Dom Legend, który, jak wiele innych lokali, ma wiele pięter i możliwość wyjścia na dach, na którym stoi stary trabant. Na zewnątrz nie ma żadnego szyldu i kilka razy przeszedłem tą samą uliczką z mapą w ręce, zanim ogarnąłem, które to miejsce. Dom Legend był kiedyś sporą restauracją, ale wiosną 2019 roku został zamknięty (podobno ze względów finansowych). Otworzono go dla zwiedzających jesienią, ale w mocno okrojonym stanie. Czynny jest tylko sklep na parterze, malutka kawiarnia na górze i oczywiście wyjście na dach. Nie ma mowy, żeby sobie posiedzieć w ciepełku i zjeść dobry obiad z deserem. Na dachu zrobiłem trochę zdjęć, wszedłem nawet do komina i w końcu posiedziałem w trabancie, a jakiś Iwan zrobił mi kilka zdjęć.
Po obiedzie w Basilico przy Rynku (podają tam bardzo dobrą pizzę) odwiedziłem jeszcze Tsypę, kolejny kraftowy lokal i ostatni z mojej listy, który zamierzałem odwiedzić. Poszedłem chyba za wcześnie, bo byłem jedynym klientem. W sumie w Lubelskim Wielokranie o tej porze też zazwyczaj jestem sam. Wypiłem dwa małe piwa, raczej na spróbowanie, bo picie samemu to nie picie. Ale utwierdziło mnie to w opinii, że jednak nie ma co jechać na piwo do Lwowa. Już lepiej na kawę albo na wódkę, jeśli ktoś lubi mocniejsze trunki. W dodatku właściciel lokalu chyba nie wie, do czego służą drzwi (zwłaszcza zimą). Kilka razy kręcił się przynosząc jakiś towar i za każdym razem zostawiał je otwarte, a barman musiał je zamykać.
W Auchanie znalazłem duży, 3-litrowy słój z sokiem z brzozy. Słyszałem, że dobry i tańszy niż w Polsce (faktycznie kosztował niecałe 10zł), więc planowałem go kupić na spróbowanie, ale nie wiedziałem, że jest dostępny tylko w takich dużych ilościach. Nie znalazłem nic mniejszego, więc ostatecznie wziąłem ten słój. W plecaku będzie trochę ciasno. Miałem tylko nadzieję, że jest taki dobry, jak obiecują. Nie sprawdziłem tego na miejscu, bo słój był jakąś odmianą weka, więc po otworzeniu nie mógłbym go już zamknąć.