Większości z nas święta kojarzą się raczej z przygotowaniami do nich: sprzątaniem, gotowaniem, myciem okien i tradycyjną „awanturą o nic”. Nienawidziłem tego, bo człowiek zamiast odpocząć, to się tylko stresował. W tym roku skorzystałem z okazji, żeby święta spędzić całkiem inaczej.
Do Rawy Ruskiej zajechaliśmy około pierwszej w nocy. W kolejce do przejścia granicznego staliśmy prawie 2 godziny. Niby dużo, ale nie zazdrościłem kierowcom tirów, którzy w swojej niekończącej się kolejce czekali wielokrotnie dłużej.
Najpierw oddaliśmy paszporty polskiemu celnikowi. W tym czasie kilka osób chciało wyskoczyć na sikundkę, ale kierowca był nieugięty. Stwierdził tylko, że do toalety daleko, a my w każdej chwili możemy ruszyć dalej. Ta „każda chwila” trwała pół godziny. Myślałem, że temat paszportów jest załatwiony, ale okazało się, że jednak nie. Po drugiej stronie granicy zajęli się nimi celnicy ukraińscy. I to by było na tyle w kwestii współpracy międzynarodowej. A ludzie się dziwią, że są takie kolejki.
Tym razem pozwolono nam iść do toalety. Do damskiej od razu ustawił się ogonek. Faceci nie lubią długo czekać i jeszcze za to płacić, więc każdy skorzystał z jakiegoś drzewka lub krzaczka. Dobrze, że była noc.
Wiedziałem, że na Ukrainie trzeba uważać na naciągaczy, ale nie spodziewałem się, że już od samej granicy. Z rozmów kobiet w autobusie dowiedziałem się, że toaleta kosztuje 3 hrywny (około 50 groszy), ale jeśli ktoś nie miał ukraińskich pieniędzy, mógł zapłacić polskimi, w wysokości... 3 złotych! Ładny przelicznik sobie zrobili.
W końcu ruszyliśmy w dalszą drogę. Z planowanego spania nic nie wyszło. Udało mi się tylko kilka razy zdrzemnąć, ale zanim dojechaliśmy na miejsce bolały mnie plecy, głowa i pośladki.
Gdyby nie to, że ocknąłem się kilka minut przed dworcem kolejowym, pewnie pojechałbym dalej, bo kierowca nie raczył poinformować, że jesteśmy we Lwowie. Okolicę poznałem tylko dzięki temu, że przed wyjazdem pobawiłem się trochę Google Street View i byłem jako tako zorientowany. Wysiałem z wielką ulgą, bo chociaż byłem bardziej obolały niż na początku, to mogłem w końcu rozprostować nogi, plecy i odetchnąć świeżym (a przynajmniej pozbawionym smrodu palaczy) powietrzem. Deszcz wciąż padał, było wilgotno, zimno i ciemno, bo dochodziła dopiero godzina 7 czasu miejscowego.
Pozostało teraz zorientować się, w którą stronę iść, żeby dojść do centrum. Miałem już doświadczenia z marnym oznakowaniem ulic w Kijowie. Tu na szczęście było trochę lepiej, ale nie ma co się spodziewać takiego oznakowania jak w Polsce. Tabliczki są co prawda dwujęzyczne (po ukraińsku i angielsku), ale są bardzo małe i sprytnie ukryte. Trzeba widzieć, jak ich szukać.
Większy problem sprawiła mi aplikacja z mapą off-line Lwowa, którą ściągnąłem przed wyjazdem. Wyświetliła po prostu komunikat, że ma problem z nawiązaniem połączenia internetowego. No kurcze, miała być przecież off-line. Sieć komórkową i przesył danych wyłączyłem już na granicy, bo Ukraina jest poza UE i koszty roamingu są kosmiczne.
Bez większej nadziei włączyłem jednak WIFI (może stacja kolejowa ma jakiś otwarty hotspot?) i bardzo się zdziwiłem, bo znalazłem aż 3 otwarte i niezabezpieczone punkty dostępowe. Jeden nawet z jakiegoś salonu piękności, który o tej porze był jeszcze zamknięty. W ogóle to przez kolejne dni dowiedziałem się, że w Lwowie jest dużo otwartych sieci, w dodatku z bardzo silnym sygnałem, bo mogłem się łączyć z dużych odległości.
Zlokalizowałem swoje położenie i wyznaczyłem drogę do Rynku. Po drodze dla pewności jeszcze kilka razy ją sprawdzałem, ale już niecałe pół godziny później zauważyłem gmach Opery Lwowskiej, przy której skręciłem w prawo i prawie byłem na miejscu. Po drodze zaskoczyły mnie dwie rzeczy. Po pierwsze sklepy Apple są tam na każdej (nie tylko głównej) ulicy, czasami nawet dwa konkurencyjne obok siebie. Ciekawa sprawa w kraju, który do najbogatszych nie należy, a ceny urządzeń wcale nie są niższe. Po drugie to większość ulic, zwłaszcza głównych, wyłożona jest kocimi łbami. Asfaltowe są tylko te małe, boczne.
Byłem zmarznięty, przemoknięty, niewyspany i marzyłem o czymś ciepłym, więc pierwszym punktem programu była Manufaktura Kawy. Trafiłem w idealny czas, bo lokal generalnie jest dosyć mocno oblegany, ale o tej porze byłem jednym z niewielu klientów. W środku oprócz kawiarni jest też sklep z kawą (ogromny wybór na wagę) i dodatkami (kawiarki, kubki, gadżety, likiery itp) oraz kopalnia kawy. Po zejściu pod ziemię trzeba założyć kask, ale zwiedzanie zajmuje raptem kilka minut. Było zbyt ciemno na zdjęcia, więc nie zrobiłem żadnego. Może następnym razem, gdy wezmę statyw.
Tu też trzeba uważać na naciąganie. Kelner zaproponował mi likier do kawy. OK, przyda się na rozgrzewkę, zwłaszcza, że alkohol na Ukrainie jest raczej z tych tańszych. Dopiero z rachunku dowiedziałem się, że to nieprawda i likier kosztował więcej niż sama kawa!
Po śniadaniu zjedzonym w Kuźni Iwana Franka (to popularny we Lwowie poeta i działacz polityczny - wiele miejsc jest nazwanych jego imieniem) pokręciłem się po Kiermaszu Bożonarodzeniowym, który trwa tu kilka tygodni, a nie parę dni jak w Lublinie. Szybko wypatrzyłem Medowuchę (czyli miodówkę), o której słyszałem wiele dobrego. Stoiska prezentowały jednak podobne towary, w większości i tak z Chin.
Kręcąc się po okolicach nieco oddalonych od Rynku, trafiłem na wzgórze Wysoki Zamek, gdzie kiedyś pewnie była jakaś twierdza, ale teraz pozostał po niej niewielki fragment ruin. Sporo czasu zajmuje wejście na szczyt, na którym stoi maszt z flagą Ukrainy. Ale wiatr tam łeb urywa, więc długo tam nie zabawiłem.
W drodze powrotnej trafiłem (zupełnie przypadkiem) na Podwórko Zaginionych Zabawek. Kilka lat temu ktoś zebrał do kupy kilka znalezionych zabawek, a potem akcja się rozkręciła i teraz jest jedną z atrakcji turystycznych Lwowa, chociaż wygląda raczej jak upiorny śmietnik. Zabawki są stare i zniszczone niesprzyjającymi warunkami atmosferycznymi. Ale ma to swój „dziwny” klimat.
Obiad zjadłem w Puzatej Chacie. Szału nie ma. Poszedłem tam głównie po to, żeby odhaczyć wizytę. Faktycznie ceny niskie i atmosfera adekwatna. Jedzenie co prawda nie najgorsze, ale nie powala. Taka odmiana baru mlecznego, częściowo samoobsługowego, bo wybrane porcje nakłada pracownik i w kasie nie waży się jedzenia. Coś takiego jest u nas w Ikei.
Wieczorem poszedłem do Lampy Gazowej, słynącej z kolorowych wódek podawanych w probówkach. Przywitał mnie odźwierny ubrany w starodawne szaty i wysoki cylinder. Wdrapałem się na trzecie piętro i w otoczeniu najróżniejszych odmian lamp naftowych (większość z nich można kupić) zamówiłem specjalność lokalu. Spodziewałem się zwykłej wódki kolorowanej barwnikami spożywczymi, ale okazało się, że każda porcja ma inny smak. Niektóre były słodkie, inne gorzkie. Dwa kolory przełknąłem tylko dzięki popitce. Poznałem też Grześka (również z Polski), więc nie musiałem pić samotnie, bo to niefajne jest. Zrobił mi kilka zdjęć komórką, ale tylko jedno wyszło znośnie.
Droga do hostelu zajęła mi niecałe pół godziny. Za galerią handlową Forum Lviv okolica zmieniła się diametralnie. Z jednej strony bardzo nowoczesna (ulica asfaltowa, bloki i wieżowce), z drugiej o wiele bardziej zaniedbana niż centrum. Nierówny chodnik, dziury i ogromne kałuże. Do samego hostelu musiałem przedzierać się przez dziurę w murze i zaśmiecone podwórko, ale na drugi dzień znalazłem lepszą drogę.
Były drobne problemy z dogadaniem się z recepcjonistą, bo po polsku nie bardzo. Zaproponował angielski, ale okazało się, że ten język zna jeszcze gorzej niż ja. Koniec końców ja mówiłem po polsku, on po ukraińsku i jakoś ogarnęliśmy temat. Pokój dostałem całkiem znośny. Wygodne łóżko, telewizor (nie sprawdzałem czy działa) i prywatna łazienka (dla mnie to podstawa, bo nie lubię współdzielonej). Dla odmiany kaloryfer nie działał i nie było czajnika. Na szczęście do picia miałem wodę. Zresztą poza łóżkiem i łazienką nic więcej nie potrzebowałem.