Większości z nas święta kojarzą się raczej z przygotowaniami do nich: sprzątaniem, gotowaniem, myciem okien i tradycyjną „awanturą o nic”. Nienawidziłem tego, bo człowiek zamiast odpocząć, to się tylko stresował. W tym roku skorzystałem z okazji, żeby święta spędzić całkiem inaczej.
Boże Narodzenie to święta mocno rodzinne, a mi jakiś czas temu życie tak się zagmatwało, że zostałem sam. I to dosłownie. Miałem więc do wyboru albo czytanie książki albo oglądanie kolejnych filmów. Czyli nuda i samotność. Doskonałe powody, żeby wpaść w alkoholizm albo depresję. Dlaczego więc nie wyjechać, skoro nic mnie na miejscu nie trzyma?
Lwów wybrałem z kilku powodów. Po pierwsze nigdy tam nie byłem, a słyszałem, że warto. Po drugie nie jest daleko i finansowo wychodzi całkiem korzystnie (poza kilkoma wyjątkami Ukraina jest bardzo tania). Po trzecie prawosławne Boże Narodzenie obchodzi się 6 stycznia, więc tam byłby okres przedświąteczny. No i, co jest równie ważne, w Lwowie podobno zima jest zazwyczaj bardziej „zimowa”.
Żeby nie tracić kasy na zbędny nocleg, wybrałem nocny transport. Można się przekimać po drodze i lwowski dzień zacząć od razu bardzo intensywnie. Ze względów finansowych wybrałem autobus i to był błąd. Niemiecka firma, w której kupiłem bilety nie jest przewoźnikiem, tylko pośrednikiem, więc zamiast własnej floty autobusów (liczyłem na niemiecką jakość) po prostu wsadziła mnie do starego ukraińskiego autobusu, który ledwo trzymał się kupy. W dodatku jechał ze Świnoujścia gdzieś na drugi koniec Ukrainy i Lublin był tylko jednym z przystanków. Mogłem więc zapomnieć o swobodnym wyborze miejsca. I tak dobrze, że nie dostałem stojącego.
Cały wieczór padał deszcz i wilgotną kurtkę trzymałem na kolanach, bo nie było mowy o powieszeniu jej gdziekolwiek, jak też o rozłożeniu fotela (za mną siedziało dwóch większych gości). Mój stary kręgosłup dał o sobie znać już niecałe pół godziny po wyjeździe i gdybym nie był ateistą, modliłbym się o to, żeby móc rano wstać o własnych siłach.