Każdy ma swoje własne powody wybierając własną działalność gospodarczą zamiast etatu. Zazwyczaj jest to lepsza (teoretycznie) kasa. Ja swoich powodów miałem kilka. Jeśli chcesz wiedzieć jakie, to…
Na etacie w różnych firmach przepracowałem ponad 12 lat. Przebujałem się przez kilka agencji reklamowych, zanim w końcu podjąłem decyzję przejścia „na swoje”. Powodów było sporo. Przedstawię te najważniejsze.
Oczywiście, że tak. Przecież to główny powód, dla którego zakłada się własne firmy. Wielu osobom wydaje się, że kokosy będzie się zarabiać już od pierwszego dnia. Moja żona też tak myślała, a jednym z jej zarzutów na sprawie rozwodowej jest niedawanie jej tych zarobionych milionów. Prawda jest taka, że sensowną kasę (taką, którą mogłem odłożyć, bo do milionów mi jeszcze daleko) zacząłem zarabiać po wielu latach ciężkiej pracy. Oczywiście wiele zależy od branży i naszych osobistych umiejętności biznesowych, których ja akutach zbyt wiele nie posiadam.
Jest takie powiedzenie: „szanuj szefa swego, możesz mieć gorszego”. Szkoda, że w drugą stronę to nie działa. Szefowie wymagają bezwzględnego posłuszeństwa jednocześnie traktując pracowników jak swoich niewolników, bez szacunku, często wręcz z domieszką mobbingu. Najgorzej gdy szef swoją wiedzą, inteligencją i kulturą prezentuje poziom bliski chodnika. Takich też miałem, na szczęście krótko. Żaden jednak nie był moim partnerem, przy którym czułbym się, że moja praca jest doceniana. A jako, że moja niepokorna dusza buntuje się na złe traktowanie, to wiadomo…
Jeśli chodzi o pośredników, czyli handlowców, to tu często była zabawa w głuchy telefon. Wymagania klientów często były przekręcane, czasami handlowiec chciał się wykazać i dodawał własne pomysły, często sprzeczne z wizją klienta. Bywało, że nanosiłem poprawki do projektów, których klient nawet nie widział. Kiedyś przyszedł jeden wkurzony, że po całym tygodniu czekania dostał jakieś gówno. Pokazałem mu pierwszy projekt, odrzucony przez handlowca, który okazał się strzałem w dziesiątkę. Tydzień pracy w plecy. Obecnie rzadko zdarzają mi się sytuacje, żebym nie trafił w potrzeby klienta. Często kończy się na kilku niewielkich poprawkach.
Jestem może trochę przeczulony na wszelkie decyzje i pomysły, o których wiem, że są idiotyczne, a mimo to muszę je wykonać, a potem naprawiać, bo okazuje się, że miałem rację. Często bywało, że jeszcze dostawałem za to po dupie. W końcu jakiś kozioł ofiarny musi być. Pamiętam, jak przygotowywałem kiedyś teczkę do druku w konkretnej drukarni, która miała dość specyficzne wytyczne. Szef w ostatniej chwili chciał przyoszczędzić i oddał ją do druku gdzie indziej. Drukarz zamiast od razu poinformować, że plik jest niewłaściwie przygotowany, wydrukował cały nakład (oczywiście źle) i dopiero wtedy poinformował mojego szefa, że plik nie był zgodny z jego wytycznymi. Zgadnijcie, kto za to beknął.
Teraz mam nad tym wszystkim kontrolę i bezpośredni kontakt z drukarnią, więc w razie problemów mogę szybko zareagować i poprawić.
Mam też komfort wyboru zleceń i klientów. Mogę sam zdecydować, czy brać takie, które mnie interesują (i pozwolą się rozwinąć), czy takie, które przyniosą mi dobry zysk. Czasami trafia mi się combo, więc sukces podwójny. Wcześniej musiałem brać wszystko, co przyniósł szef i bywało, że przez miesiąc robiłem wizualizacje nadruku logo na długopisach i pendrive’ach. Tragedia.
Klientów też nie muszę brać wszystkich jak leci. Czasami już po pierwszej rozmowie czy wymianie maili wiem, że współpraca będzie ciężka. Czasami dopiero po pierwszym (i jednocześnie ostatnim) zleceniu. Nie muszę się użerać z męczącymi klientami, którzy często traktowali mnie jak operatora myszy i jeszcze mieli pretensję, że nie czytam im w myślach.
Kto pracuje na etacie, ten wie o co chodzi. Można latami harować, podnosić skill a sukcesy i tak tafią na konto firmy. Gdy przechodziłem „na swoje” po 12 latach pracy, mało kto o mnie słyszał. Swoją markę budowałem praktycznie od zera. Z czasem klienci zaczęli mnie polecać swoim znajomym i teraz jakoś to się kręci. Czasami nawet dzwonią zupełnie obcy ludzie, bo widzieli moje prace i im się spodobały.
Miłym smaczkiem była sytuacja, kiedy tuż po moim odejściu z agencji skontaktował się jeden z klientów, którego wcześniej obsługiwałem i powiedział, że chce dalej współpracować konkretnie ze mną, bo ceni sobie moje pomysły i fachowość. Działamy razem do dziś.
Od samego początku zakładałem, że będę pracować w domu. Marzyłem zresztą o tym od dziecka, bo jestem introwertykiem i zdecydowanie lepiej pracuje mi się w domowym zaciszu niż jakiejkolwiek grupie ludzi. Łatwiej mi się skupić, gdy nikt mi nie zagląda przez ramię i nie komentuje, że rozgrzebany projekt wygląda koszmarnie. A niby jak ma wyglądać, skoro jest rozgrzebany? To tak jakby pierwszego dnia krytykować ekipę remontową, że w domu jest syf i wszystko wygląda brzydko.
Jest też duża oszczędność czasu. Wcześniej na same dojazdy traciłem godzinę, co w skali miesiąca dawało ponad 20 godzin a w skali roku ponad 250 godzin czyli ponad 10 dni! A mam paru znajomych z Warszawy, którzy stoją w korkach ponad 2 godziny dziennie! Szkoda na to życia.
Co prawda zakładając firmę 11 lat temu tego nie planowałem, ale okazuje się, że mój wybór był świetnym przygotowaniem na lockdown. Zresztą myślę, że nawet wtedy bez trudu bym sobie z tym poradził. W końcu jestem introwertykiem i dłuższe siedzenie w domu nie sprawia mi problemu. Podczas gdy inni z trudem przestawiali się na Home Office, dla mnie była to zwyczajna środa. Jedyne co się zmieniło w moim życiu, były wizyty w Lidlu po pół nocy i półgodzinne stanie w kolejce przed sklepem z zachowaniem ustawowych odstępów. A bardzo nie lubię kolejek.