XXI wiek, w każdym domu jest co najmniej jeden komputer, smartfon, często tablet, rzadziej TV. W wielu domach, niestety, nie ma ani jednej książki. Głównie dlatego, że coraz mniej czytamy. U wielu osób pojawił się wtórny analfabetyzm. Czy jest w ogóle sens czytania książek, czy lepiej przerzucić się na inne, bardziej uniwersalne media?
To bardzo smutne, ale wielu Polaków (i nie tylko) deklaruje, że w ciągu roku nie przeczytało ani jednej książki. Na dobrą sprawę jest to wręcz przerażające! Wiele osób czyta wyłącznie program telewizyjny i to też nie zawsze, bo przecież większość dobrych filmów można znaleźć na Netflixie.
Ja w 2017 roku przeczytałem zaledwie 62 książki, w zeszłym zaledwie kilkanaście. Na usprawiedliwienie mam tylko to, że przechodzę ciężki okres i zamiast czytać, po prostu usiłuję jakoś poskładać swoje życie.
Wielu moich znajomych co roku robi takie właśnie rankingi, kto ile książek przeczytał. Moim zdaniem takie porównania są bez sensu, bo jeden przeczyta 100 nowelek po kilkadziesiąt stron, a drugi dwie gigantyczne powieści. Moje zazwyczaj mają ponad 200 stron, niektóre przekraczają 500. Nie mam szans z tymi, którzy czytają 200 nowelek rocznie.
Dlatego chociaż zapisuję sobie przeczytane książki (takie małe zboczenie aspergerowca), to nie biorę udziału w żadnych rankingach. Czytam dla siebie, a nie po to, żeby się pochwalić, ile przeczytałem. Gdyby tak było, przerzuciłbym się na komiksy.
Książki pozwalają mi przenieść w inny świat, pobudzają wyobraźnię, rozwijają inteligencję i w ogóle są świetne. Od jakiegoś czasu sam próbuję napisać powieść, ale temat mnie trochę przerasta. Dokładnie wiem, o czym pisać, ale niestety nie bardzo mogę znaleźć na to czas i… motywację. Niemniej temat czeka i wierzę, że w końcu się za to zabiorę.
To już od dawna nie jest przyszłość tylko codzienność. Nie każdy może sobie pozwolić na zrobienie porządnej biblioteczki w swoim M3. Praca zajmuje coraz więcej czasu, książek też jest niemało. Marne szanse, że kiedykolwiek przeczytasz cokolwiek ponownie. Kupno książki na jedno przeczytanie mija się z celem, a takie małe urządzenie zmieści ich kilkaset. Zresztą nie ma nawet takiej potrzeby, bo od czego jest komputer?
Osobiście cenię sobie wygodę e-czytnika. Swojego Kindle’a mam już prawie 10 lat. Zabieram go na każdy wyjazd, czasami nawet na przejażdżkę rowerową do lasu. Na wakacjach mogę mieć kilka książek i w ogóle nie odczuwam ich ciężaru, a jedno naładowanie baterii wystarcza spokojnie na kilka tygodni.
Mogę go trzymać w jednej ręce i jednym przyciskiem „przerzucać strony”. Z klasyczną książką, zwłaszcza grubszą, ten numer nie przejdzie. Niestety gorzej gdy trzeba tych stron przerzucić więcej np. cofnąć się do jakiegoś fragmentu. Tutaj wygrywa zwykła papierowa, w której swobodnie wracać do dowolnego fragmentu.
Także bardziej skomplikowane publikacje (zwłaszcza zawierające zdjęcia i grafiki) wygrywają w klasycznej formie. Czytnik jest zdecydowanie do beletrystyki.
Kiedyś takie skarbnice wiedzy były pozycją obowiązkową w każdym domu. Moją pierwszą encyklopedią była taka dla dzieci „Polska - moja Ojczyzna”. Komunistyczny twór, ale dzieci do pewnego wieku są apolityczne, a tu liczyły się głównie zdjęcia i obrazki. Kiedyś prawie każdy taką encyklopedię miał.
Za to do zakupionej kilkanaście lat temu, wielotomowej encyklopedii nie zajrzałem już ani razu. Zbiera się na niej kurz, a kiedy trzeba coś odnaleźć, Google są bardziej poręczne. I nawet jeśli Wikipedia nie w 100% godna zaufania, to w większości przypadków się sprawdza. A do bardziej specjalistycznych zagadnień są bardziej specjalistyczne serwisy. Informacje w internecie są pełniejsze i multimedialne.
Słowniki ortograficzne, wyrazów obcych czy bliskoznacznych mam jeszcze od czasów szkoły średniej i… też zbierają kurz. Tezaurus w Libre Office często jest wystarczający, w razie potrzeby mogę też użyć odpowiednich serwisów. Do tłumaczenia z angielskiego też wolę użyć translatora, który od razu (lepiej lub gorzej) ogarnie mi całe zdanie. I jest na bieżąco aktualizowany.
No właśnie, ten brak aktualizacji to jest największa bolączka publikacji drukowanych. Życie jest teraz tak dynamiczne, że encyklopedia podczas drukowania przestaje być aktualna.
Przeciwnikiem drukowania gazet byłem jeszcze w czasach, kiedy internet w Polsce raczkował, a e-czytniki nie istniały. Zużywanie papieru na jednodniową publikację to okropne marnotrawstwo. Dlatego bardzo mnie kręciły futurystyczne wizje, gdzie każdy w domu miał drukarkę sprzęgniętą z wydawnictwem pozwalającymi na druk tylko wybranych artykułów. Świetna sprawa. Jestem świrem jeśli chodzi o ekologię i przez 5 lat studiów zebrałem mniej kserówek niż koledzy zbierali rocznie. Co więcej, do dzisiaj je mam kserówki swoje, żony i kilku kolegów, bo przecież druga strona jest czyta. Żal wyrzucać.
Inna sprawa jest z czasopismami. To są już publikacje bardziej przemyślane, odpowiednio sformatowane i okraszone zdjęciami i grafikami. Nie dezaktualizują się tak szybko, do ciekawych artykułów można wracać wielokrotnie, bo to jednak zajmuje mniej czasu niż książka, więc nadaje się nawet na posiedzenie w toalecie. Wciąż zdarza mi się kupić jakiś naukowy magazyn na podróż pociągiem.
Ja mam niewiele. W jednym, niedużym regale upchnąłem wszystko, czego nie udało mi się sprzedać na OLX. Są to głównie starocie w stanie mocno przechodzonym i kilka bardzo starych książek, których akurat nie zamierzam się pozbywać.
I tu pytanie do Was. Jakiego rodzaju książki warto mieć w wersji papierowej? Co trzymacie w swoich biblioteczkach mimo wiedzy, że nigdy już do tego nie wrócicie?