Przyznaję się bez bicia, nie uznaję żadnych autorytetów. Przynajmniej tych odgórnie narzuconych, „bo tak trzeba”. Jeśli już, to sam muszę uznać, że warto, ale to mi się zdarza bardzo rzadko.
Lider pochodzi z Adobe Stock
Jak pewnie dla każdego z Was, moimi pierwszymi autorytetami byli rodzice, nauczyciele, ksiądz, czy starsi koledzy, którzy mieli większe doświadczenie życiowe i zdawali się lepiej ode mnie ogarniać różne sprawy. W sumie to zawsze czułem się trochę bardziej niedojrzały i niezaradny życiowo od innych. I to nawet mimo tego, że zdarzało mi się robić rzeczy, na które nie odważyłby się nikt inny (np. założyłem i od 10 lat prowadzę własną firmę). Jednak podstawowych, codziennych spraw nigdy zbyt dobrze nie ogarniałem i wolałem zostawić to osobom, które radziły sobie z tym lepiej - rodzicom, partnerkom, w końcu żonie.
Okazało się, że nawet mój pierwszy życiowy autorytet - rodzice - nie radzili sobie z wieloma rzeczami. Mieli swoje słabości, lęki, nałogi, z którymi nie potrafili (albo nie chcieli) zerwać. Niby coś tam robili, ale często odpuszczali sobie wiele spraw tłumacząc sobie i mnie, że nie mają czasu, że nie warto, że coś tam. Nigdy by mi do głowy nie przyszło, że się boją albo czegoś nie potrafią. Tymczasem w wielu analogicznych sytuacjach ja radziłem sobie lepiej, mimo mojego introwertyzmu.
Ojciec mimo dużego nadciśnienia przesadzał z kawą i papierosami, aż upomniał się o niego zawał serca. Mama zmarła na raka płuc, chociaż od wielu lat liczyła się z tym ryzykiem. A jednak nie rzuciła papierosów, mimo wielu rozmów (często bardzo burzliwych) na ten temat. Teraz wiem, że nie radziła sobie z życiem, a palenie uspokajało ją i dawało złudną namiastkę stabilności. Tłumaczyła się, że nie może rzucić palenia, ale sądzę, że tak naprawdę to nie chciała.
Mój dotychczasowy świat legł w gruzach, bo okazało się, że nic nie było takie, na jakie przez wiele lat wyglądało.
Wielu z tych, których podziwiałem w czasach szkolnych jako naprawdę ogarniętych i radzących sobie, teraz prowadzi nudne i nijakie życie, niedające im radości i satysfakcji. Brakuje im spontaniczności. Rzucają się w wir pracy i życia codziennego, trzymają się schematów i rutyny, bo to daje im poczucie bezpieczeństwa. Codziennie robią to samo i tak samo: śniadanie, praca, obiad, TV, weekendowe ryby albo picie z kolegami (jeśli żona pozwoli). Byle gówniany problem burzy porządek ich życia i zaczynają się gubić.
Tkwią w swoich nałogach (alkohol, papierosy), chociaż doskonale wiedzą, że są destrukcyjne. Być może są zbyt słabi, żeby sobie z tym poradzić, a może po prostu dają im poczucie dorosłości jak wtedy, gdy zaczynali. Ja sam lubię od czasu do czasu napić się dobrego piwa, ale nigdy nie robię to w celu „nawalenia się” tylko dla smaku, bo lubię dobrą IPĘ.
Nie mają żadnej pasji, bo nie można nazwać pasją oglądanie piłki nożnej czy skoków narciarskich i wieczne narzekanie, jaką to mamy słabą reprezentację. Hobby? Książki? W żadnym wypadku! Przecież nie ma na to miejsca ani czasu w dorosłym życiu! Tak, wielu moich znajomych nie ma nawet jednej książki na półce.
Być może wegetacja im odpowiada, ale w takim razie dlaczego są tacy zgorzkniali? Dlaczego nie cieszą się swoją rutyną? Dlaczego tak często wspominają „stare dobre czasy”, które już się skończyły?
Ojciec i syn pochodzą z Adobe Stock
Nie tylko moi koledzy czy rodzina. Owszem, czasami może przydarzyć się coś takiego, że rozłoży na łopatki najsilniejszych (coś takiego mi się dzieje od prawie 2 lat), ale wiele osób pokonuje zwykła codzienność. Boją się samodzielnie podejmować decyzje, w wielu przypadkach robi to za nich telewizja albo ksiądz na niedzielnej mszy. Są wiecznie niezadowoleni. Rozejrzyjcie się po współpasażerach w autobusie i policzcie tych uśmiechniętych. Założę się, że wystarczą do tego palce jednej ręki.
Ludzie mają zawsze żal do wszystkich i o wszystko, nie potrzeba im dużo, żeby kogoś oskarżyć o swoje własne niepowodzenia. Nie umieją czerpać drobnych przyjemności z życia. Nie czują zapachu drzew o poranku lub po deszczu, nie cieszą się wiosennym słońcem grzejącym prosto w twarz, nie kręcą ich jesienne liście, które szeleszczą, gdy się po nich chodzi, nie słuchają deszczu i nie obserwują piorunów podczas burzy. Wewnętrzne dzieci już dawno w nich umarły, pozostawiając pustą skorupę.
Nie znam nikogo, kto wracając z zakupami z Lidla zatrzymałby się, żeby pooglądać ślimaka pełzającego w poprzek chodnika. Kiedyś tak zrobiłem i ludzie patrzyli na mnie jak na idiotę i na wszelki wypadek omijali szerokim łukiem. Zresztą bardzo często zatrzymuję się po drodze i robię zdjęcia komórką (z pewnością widzieliście je na moim Facebooku).
Naprawdę trudno, że takie osoby w jakimkolwiek względzie były dla mnie autorytetem.
Ludzie błędnie łączą dojrzałość i odpowiedzialność z powagą. Dlatego są ciągle poważni, wręcz naburmuszeni i nie pozwalają sobie nawet na najlżejszy uśmiech. Bo to nieprofesjonalne. Sam często byłem posądzany o niedojrzałość tylko dlatego, że często chodziłem uśmiechnięty bez wyraźnego powodu. Nie mówiąc już o tym, że pozwalałem sobie na wygłupy i chodzenie w krótkich, kolorowych spodenkach. Ale czy założyłbym i utrzymał tyle lat własną firmę, gdybym był nieodpowiedzialny?
Kilka razy nieźle się naciąłem. Jeden spektakularny przykład dotyczy księgowości. Nie wnikając w szczegóły (długa historia, opiszę ją w książce, nad którą pracuję) pojawił się dosyć nietypowy, księgowo-biznesowy problem. Znajome osoby od lat działające w tej branży (w tym moja ówczesna, całkiem nieźle ogarnięta księgowa) nie umiały znaleźć rozwiązania, straszyły mnie ogromnymi karami i jedyne, co mogły zasugerować, to przygotowanie pisma z prośbą o rozłożenie ich na raty. Byłem wtedy daleko poza Polską i przez kolejne dni niemal chodziłem po ścianach ze zdenerwowania. Po powrocie okazało się, że byłem w stanie bezboleśnie sam wszystko załatwić w ciągu jednego dnia. Wystarczyły odwiedziny w dwóch urzędach i jeden telefon.
Zresztą urzędy też nie lepsze, zwłaszcza skarbowy. Zawsze, gdy byłem wzywany w celu jakichś wyjaśnień, najpierw byłem opieprzany, że coś źle wypełniłem (bo niby ja, grafik, powinienem mieć to wszystko w małym palcu), potem opieprzali moją księgową (na szczęście nie bezpośrednio). Ale ZAWSZE gdy pytałem, jak w takiem razie ma być poprawnie, to musieli konsultować się z kierownikiem. Raz nawet opieprzono mnie za coś, co wypełnił ich pracownik właśnie po konsultacji z kierownikiem. Innym razem, też po opieprzeniu i należytych poprawkach, zostałem wezwany jeszcze raz, żeby poprawić na moją własną, wcześniejszą wersję, która ostatecznie okazała się jednak prawidłowa.
Nie mówiąc już o moim, byłym już, adwokacie, który zamiast pomóc (a wszystkie dowody miał podane na tacy), wpakował mnie w jeszcze większe bagno, z którego raczej już nie mam szans wyjść. I z tego co wiem, wielu moich znajomych miało ze swoimi adwokatami równie nieprzyjemne sytuacje. Niektórym udało się ostatecznie wyjść z kłopotów samodzielnie, inni niestety popłynęli. Wkrótce do nich dołączę...
Gdybym słuchał rad mądrzejszych i bardziej doświadczonych osób, wciąż siedziałbym na etacie. Część z nich wróciła z freelancerki na etat, inni analizowali moje silne i słabe strony oraz podstawowe warunki wymagane do ruszenia z własnym biznesem. Żadnego z tych warunków nie spełniałem i logicznie rzecz biorąc nie miałem najmniejszych szans na powodzenie (nie mówiąc już o sukcesie). A jednak nie posłuchałem ich, mimo iż w każdym aspekcie dysponowali większą wiedzą niż ja.
Podobnie jest z autorytetami (często samozwańczymi) w grafice, fotografii czy programowaniu. Często zdarzało mi się słyszeć: „więcej pokory”. Ale gdybym był pokorny, nie doszedłbym tu, gdzie teraz jestem. Gdybym słuchał programistów, którzy mówili, że czegoś nie da się zrobić w pojedynkę, nie miałbym teraz autorskiego CMS-a, który ma się dobrze i zarabia dla mnie kasę.
Generalnie chętnie podejrzę warsztat, poznam nowe sztuczki, zainspiruję się, ale to nie znaczy, że dana osoba będzie od razu moim autorytetem i nagle zacznę jej bezkrytycznie słuchać. Nabytą wiedzę dostosowuję do swoich potrzeb, bo i tak do wielu tematów mam indywidualne podejście.
Silny pochodzi z Adobe Stock
Kiedyś hołdowałem zasadzie, żeby każdy zajmował się tym, co potrafi najlepiej i codzienne, domowe sprawy zostawiałem na głowie żony. Przynajmniej w kwestii organizacyjnej, bo skoro i tak się tym zajmuje, to nie ma sensu, żebym wchodził jej w paradę.
Jak wspomniałem, wszystko zmieniło się prawie dwa lata temu. Pewnego dnia po prostu MUSIAŁEM wziąć całe życie we własne ręce i zacząć radzić sobie ze wszystkim samemu. Nie jest łatwo. Po 40 latach sielanki, teraz mam kłody pod nogami co najmniej raz w tygodniu. Czasami nawet kumulacje. I nie są to zwykłe, codzienne problemy, z którymi jedni radzą sobie lepiej, inni gorzej. Znajomi są w szoku, że jeszcze nie wylądowałem w psychiatryku z depresją. Ale wierzcie mi, kilka razy niewiele brakowało (o tym też będzie w książce, jeśli ją w końcu napiszę).
Pozwoliło mi to jednak spojrzeć na życie (nie tylko swoje) z zupełnie innej perspektywy. Wnioski zaskoczyły mnie totalnie. Okazało się, że tak naprawdę nikt (przynajmniej z tych osób, które znam) nie radzi sobie w pełni ze swoim życiem, nawet jeśli sprawia takie wrażenie. W większości przypadków ludzie albo improwizują, albo udają, że wszystko jest OK, a w samotności odreagowują stres związany z tym, że jakiś temat ich przerasta. Mnie często też przerasta i często zastanawiam się, dlaczego jeszcze nie wpadłem w alkoholizm czy narkotyki.
Jestem świadom, że wiele mi brakuje do tego, by w pełni ogarniać własne życie (chyba tak naprawdę nikt tego nie potrafi). Dlatego jestem bardzo zaskoczony tym, że są osoby, które uważają mnie za swój autorytet. I to nie tylko w sferze zawodowej (w końcu mam już prawie 20 lat doświadczenia w branży), ale także osobistej. Szukają u mnie porady wierząc, że potrafię pomóc w rozwiązaniu ich problemów. A co najdziwniejsze, często okazuje się, że jednak potrafię. Miłe uczucie...