Już wiele lat temu ostrzegano, że komputery to wielki nałóg. Młodzi ludzie spędzali przy nich (głównie na graniu) całe dnie i większe części nocy, co oczywiście odbijało się na zdrowiu. Nie tylko fizycznym. Dlaczego popularność internetu jeszcze pogłębiła ten problem?
Jesteśmy z natury wygodni i robimy wszytko, żeby jak najmniej pracować. Dla wielu osób, zwłaszcza introwertyków i kryptointrowertyków, dotyczy to także sfery towarzyskiej. Po co wychodzić z domu i nawiązywać relacje, skoro przed komputerem możemy jednocześnie mieć kilka tysięcy znajomych i być dla nich tym, na kogo się wykreujemy? W dodatku bez problemu kontaktujemy się z ludźmi z drugiego końca świata. Bardzo to wygodne.
Podobnie wygląda z pracą. O ile kiedyś trzeba było do niej ruszyć dupę z domu, tak teraz wiele zawodów pozwala na pracę zdalną. Epidemia udowodniła, że jest ich jeszcze więcej. Plus jest taki, że dziennie oszczędzamy bardzo dużo czasu na dojazdy (w skali miesiąca jest to co najmniej doba). Minus jest taki, że wychodzimy coraz rzadziej, głównie do sklepu. Kontakt ze współpracownikami mamy dzięki wideokonferencjom.
Przyznaję, mieszkam w więzieniu, sąsiadów znam głównie z widzenia, pracuję w domu z którego wychodzę raz na kilka dni. Głównie do sklepu. Gdy mam dużo pracy, spędzam przy komputerze kilkanaście godzin dziennie. Gdy mam jej mało… spędzam ten czas przy komputerze, niewiele krócej. Facebook, Demotywatory, Mistrzowie, blogi znajomych, czy po prostu Sudoku. Jakiś cza temu kupiłem rower i faktycznie daję się znajomym namówić na przejażdżki.
Żeby było śmieszniej, ja chciałem takiego życia odkąd pamiętam. Jeszcze w latach 80-tych, kiedy pojęcie freelancerki (przynajmniej w Polsce) jeszcze nie istniało, chciałem pracować w domu. A gdy zobaczyłem pierwsze Atari 64XE, podłączane do telewizora, byłem pewien, że to będzie moje podstawowe narzędzie pracy.
Pojawił się wraz z popularyzacją Facebooka i objawia się ciągłym klikaniem w telefon. Kiedyś mnie śmieszyło, gdy widziałem młodych ludzi w pubie, którzy zamiast rozmawiać ze sobą, gapią się cały czas w telefon i porozumiewają się przez Messengera. Wierzyłem, że mnie to nie spotka. Bo jestem starszy, bardziej dojrzały, nie mam obaw, jeśli czegoś nie skomentuję od ręki.
Jakże bardzo się myliłem. Co prawda nie gapię się cały czas w komórkę, a internet mam standardowo wyłączony (duża oszczędność baterii), ale jednak w wolnej chwili włączam sieć, sprawdzam Facebooka i pocztę i wyłączam. Jadąc autobusem do miasta potrafię to zrobić dwa razy. Na przejażdżce rowerowej dookoła Zalewu, nawet cztery razy.
Jestem bardzo zadowolony, kiedy wyjadę gdzieś, gdzie nie mam dostępu do internetu, np. na święta do Lwowa. Wiem, że nie mam roamingu, więc nie kusi tak bardzo i przez cały dzień komórka leży na dnie plecaka. Ale w hostelu jest WIFI, więc rano i wieczorem nadrabiam zaległości. Co ciekawe, bardziej mnie martwi, że przegapię jakiś ciekawy artykuł na Spiderswem czy Antyweb (pojawiają się bardzo często) niż jakieś nowe wydarzenia u znajomych na fejsie.
Myślę że u mnie to chyba bardziej uzależnienie od komputera niż FOMO. Komórka może leżeć zapomniana w plecaku, ale włączony laptop zawsze jest pod ręką. Jak nie Facebook, to jakieś inne serwisy, często branżowe. Albo humorystyczne. Albo kolejne filmiki na YT. Albo Sudoku, w które czasami gram do 2 w nocy, zamiast grzecznie spać.
Wymyśliłem niedawno Projekt 24 dni, mający na celu zerwanie z nałogiem komputerowym. Podobno tyle dni wystarczy, żeby zmienić nawyki. Ale marnie mi to idzie. W zasadzie to w ogóle nie idzie.
Dzięki internetowi zrezygnowałem z pracy na etacie i założyłem własną firmę. Na to złożyło się jednak wiele czynników. Poznałem, odpowiednich ludzi (przez internet właśnie), którzy poznali mnie z innymi. Jedni mieli dla mnie zlecenia, inni powiedzieli mi o rzeczach, o których nie miałem pojęcia. W internecie znalazłem materiały potrzebne do rozwoju moich umiejętności. To dzięki nim wszedłem w grafikę 3D, animację i montaż, czy animowanie stworków.
Co więcej, dzięki internetowi mam stały kontakt z klientami, z których zdecydowana większość jest z spoza mojego miasta, niektórzy nawet spoza kraju. W sumie to nawet z lokalnymi widuję się rzadko. Po co tracić czas na dojazdy i spotkania, skoro większość informacji i materiałów możemy sobie przekazać przez e-mail?
Na Facebooku promuję swoją firmę i usługi. Tu znalazłem też kilku klientów, albo przynajmniej ludzi, którzy poznali mnie z innymi ludźmi, którzy zostali moimi klientami.
Kiedyś to hasło dotyczyło głównie Google, teraz objęło również serwisy społecznościowe i zawiera więcej prawdy, niż mogłoby się wydawać. Owszem, są ludzie, którym się wydaje, że Facebook jest tylko dla dzieciaków i nie jest on im do niczego potrzebny. Może to w ich przypadku prawda. Jeśli nie muszą się promować, walczyć, zdobywać klientów i zlecenia. Cała reszta musi zadbać o to, żeby gdzieś jednak zaistnieć. Coraz częściej bowiem pracodawcy sprawdzają potencjalnego pracownika w serwisach społecznościowych i jeśli go tam nie ma, to jest to co najmniej podejrzane. A osoby pracujące na własny rachunek, to już obowiązkowo muszą w internecie istnieć.
Mam znajomego, który zajmuje się „robieniem internetów”. Ma jakąś tam słabiutką stronkę (wg zasady, że szewc bez butów chodzi) i „martwy” profil na Facebooku. Od czasu do czasu narzeka, że ma mało klientów. A niby jak ma mieć ich więcej, skoro nikt o nim nie wie? A nawet jeśli ktoś przypadkiem trafi na jego stronę to uzna, że człowiek już dawno wypadł z branży, może nawet nie żyje.
To już nie te czasy, kiedy było trzech programistów w mieście i wszyscy potencjalni klienci o nich wiedzieli. Konkurencja jest tak duża, że trzeba się promować, budować sieci networkingowe, udzielać się społecznościowo i pokazywać, że się istnieje.
Mi wystarczyło kilka miesięcy odpuszczenia sobie autopromocji (z powodów osobistych nie miałem do tego głowy), żebym potem ponad rok odbudowywał markę. Dlatego nawet będąc na wakacjach, warto od czasu do czasu dać o sobie znać.